Rozdział III
Rodzinny Watykan
Msza św. na Wawelu
28 września 1978
Kard. Karol Wojtyła podniósł oczy znad ołtarza i spojrzał na ludzi wypełniających katedrę wawelską. Znajome twarze mieszały się z tymi, które widział po raz pierwszy. Przyjaciele
ze środowiska i pracownicy duszpasterstwa rodzin, oazowicze i księża, młodsi i starsi. Przyszli w święto patrona katedry św. Wacława, aby uczcić
20-lecie święceń biskupich swojego kardynała. - Jestem ogromnie wdzięczny wszystkim, którzy przybyli, ażeby modlić się w tym dniu razem ze mną - mówił. - Święty Wacław
był świętym, którego świętość zrodziła się w konflikcie. Ale Ewangelia jest słowem pokoju. W przedziwny sposób święci męczennicy, za wzorem Chrystusa, stają się źródłem
duchowej jedności. Jednoczą tam, gdzie przedtem dzielono.
Wśród znajomych twarzy wyłowił wzrokiem Irenę. Tak, ona w pełni zasługiwała na te słowa. Żywym dowodem był stojący obok niej przystojny dwudziestopięcioletni mężczyzna. Irena mogła być
dumna z Krzysztofa. Studia chemiczne skończył z wyróżnieniem, wkrótce miał się ożenić. „Znowu zostanie sama” - pomyślał Wojtyła. Obok nich stali Ola i Leszek
Ludwikowscy z synkiem Piotrkiem. Kardynał chrzcił go w uroczystość Piotra i Pawła w kościele pod ich wezwaniem. „Piotr to dobre imię” - powiedział
wtedy. Brakowało mu obecności innego Piotrusia, synka Danki i Jurka Ciesielskich. Nie było Piotrusia, nie było Kasi, nie było Jurka. Mimo tylu lat nie mógł się wciąż przyzwyczaić do ich nieobecności.
Jego myśl pobiegła ku innej wdowie, która straciła męża zaledwie kilka miesięcy temu. Nie było jej tutaj. Kaja mieszkała w Toruniu i tam też wyszła za mąż za krewniaka
kardynała - Marka Wiadrowskiego. Gdyby żył, obchodziliby właśnie ósmą rocznicę ślubu. Pobrali się 11 września 1971 r., a kardynał oczywiście błogosławił ich związek. Nie obyło się
wówczas bez sporego zamieszania. Wspominali je później z rozbawieniem, ale wówczas nikomu nie było do śmiechu.
„Pamięta Wujek, jaka była godzina na zaproszeniu? - kardynał jeszcze miał w uszach wesoły głos Kai - napisaliśmy 13.30, ale Wujkowi powiedzieliśmy, że ślub ma być o 13.00.
Specjalnie tak zrobiliśmy, bo wiedzieliśmy, że Wuj potrafi się spóźniać. Uzgodniliśmy, że jeżeli Wuj przyjedzie wcześniej, to wstąpi do domu moich rodziców, a jeżeli już czasu nie będzie, pojedzie
prosto do kościoła i stamtąd zatelefonują, byśmy i do kościoła wyjechali. Nadeszła godzina 13.00 - Wuja nie ma i telefon milczy, 13.30 - to samo. Godzina 14.00
- głucha cisza, a w kościele zniecierpliwieni goście. My w domu zdenerwowani, głodni (bo Komunia św.), zmarznięci, bo dzień chłodny, a w centralnym
ojciec nie napalił, żeby nie było duszno. O 14.30 już ksiądz proboszcz wielce zirytowany zatelefonował, żebyśmy przestali głowę zawracać, bo żaden kardynał nie przyjedzie, a o 16.00
jest inny ślub. Jakoś go udobruchano i stanęło na tym, że jeżeli do 15.00 ksiądz kardynał nie przyjedzie, rezygnujemy z czekania i pobłogosławi nas ksiądz proboszcz. Pojechaliśmy
do kościoła wielce zawiedzeni, w nastroju takim, że ciotce, która mi szeptem dodawała otuchy, odszepnęłam: Byle jak, byle z kim, byle już. W momencie, kiedy już staliśmy
gotowi do drogi pod chórem, przy wejściu nagle zamieszanie i w rozwianej pelerynie wpadł ksiądz kardynał - dosłownie w ostatniej minucie, bo proboszcz już kończył
ubieranie się do Mszy”.
To nie było jedyne „zawirowanie” w czasie tej uroczystości. Na narzeczoną Marka wołano w rodzinie Kaja i kardynał nie wiedział, że na chrzcie nadano jej
imię Kazimiera. Przyszła chwila, gdy kapłan pyta narzeczonych o ich zgodę na małżeństwo. „Czy ty...?” - zapytał Wujek i w tym momencie zorientował się,
że nie wie, jak zwrócić się do panny młodej.
Czuły mikrofon wyłapał jego szept i w całym kościele rozległy się słowa: „A jak ci właściwie na imię?”.
Potem towarzyszył im z bliska i z daleka na ich drodze. Gdy przeprowadzili się do Katowic, pożyczył im pieniądze na wynajęcie pokoju z kuchnią. Zwrócili
dług po trzech latach. Brał pieniądze niechętnie, tłumacząc się: „Dziecko, to nie były moje pieniądze. Pożyczyłem je z kasy, a teraz zwracam, a swoich pieniędzy
nie mam”.
Ich starszej córki, Ani, nie chrzcił, bo młoda matka bała się wożenia dziecka do Krakowa, ale z Marysią przyjechali już do niego.
Ostatni raz całą rodzinę widział na początku stycznia. Był późny wieczór, gdy dotarł do ich mieszkanka. Spędził u nich chyba z godzinę.
- Następnym razem przyjadę na dłużej - powiedział na odchodnym.
- Pewnie, jak dziewczynki będziemy wydawać za mąż - odpowiedziała ze śmiechem Kaja.
Nie wiedzieli, że następnego takiego razu już nigdy nie będzie. Choroba Marka przyszła szybko i szybko go zabrała. Zmarł 24 maja.
Cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu