Tę lekturę niemal dosłownie "połknąłem". Był to zresztą czas wakacyjny i Kuria niczym mnie nie niepokoiła. Ale zarówno sam styl narracji, jak i fabuła o latach spędzonych
pod okupacją sowiecką i niemiecką pochłonęły mnie całkowicie. Panią Lanckorońską poznałem kiedyś w Rzymie, gdy przywiozła wózkiem na obiad u Ojca Świętego jego przyjaciela
- kard. Andrzeja Deskura. Osoba o niezwykle ujmującym wyglądzie, pełnym godności. Więźniarka z Ravensbrück. Przykład silnego charakteru. Zmarła w wieku ponad 100 lat.
Ostatnia z rodu.
Urywek, który Państwu dziś ofiaruję, to lekcja honoru, jaką dała hrabina Lanckorońska, kiedy gestapowiec puścił ją wolno na spacer po Lwowie. Na ostatni jej spacer po tym mieście.
Z pozdrowieniem
Popatrzył najpierw na zegarek, potem bardzo uważnie na mnie. "Może by panią tymczasem posłać na spacer, ale...". Nie rozumiałam, o co mu chodzi, ale miałam ochotę przejść się przez Lwów, choćby
pod eskortą. Milczałam. "Co by pani zrobiła, gdybym panią puścił na spacer samą?" - zapytał nagle. "Jak to samą?" - musiałam zrobić minę niezbyt inteligentną, bo pytanie powtórzył. Wreszcie zrozumiałam.
Uśmiechnęłam się. "Cóż z tego, że będę sama, przecież jeśli mnie pan wyśle na spacer, to mnie pan i tak trzyma na łańcuchu honoru" [podkr. RA]. - "Wiedziałem, że pani tak
odpowie. Wyprowadzę panią z gmachu. Daję jej tu oto mój zegarek". (Mam wrażenie, że pożyczenie złotego zegarka dawało mu pewną gwarancję).
Staliśmy na Pełczyńskiej. "Za godzinę (nie wcześniej) proszę tu znów być, w miejscu niezbyt widocznym, tu pod drzewami". W chwili, gdyśmy się rozchodzili, zwrócił się do mnie
raz jeszcze: "Jeżeli pani nie wróci, zastrzelą mnie". Śmiałam się. Poszłam. Przypuszczając, że mam jednak opiekuna, nie poszłam do miasta, tylko w lewo, do góry, między wille. Tam ze zdumieniem
stwierdziłam, że jestem absolutnie sama. Zaszłam aż do łąki nad starym łożem Pełtwi. Byłam zmęczona bardzo i usiadłam na trawie. Słońce świeciło. Rękami dotykałam ziemi, patrzałam w zieleń
i w niebo. Wkrótce wstałam, bałam się spóźnić na Pełczyńską. W drodze powrotnej zabawiałam się wymyślaniem sobie tysiąca możliwości ucieczki, tu we Lwowie, we własnym
mieście, gdzie miałam tylu przyjaciół. Jedna tylko myśl mi nie przyszła, a mianowicie myśl wykonania jednego z tych projektów. Podjęta w tak przedziwny sposób walka z Krügerem
zaoszczędziła mi wszelkich konfliktów. Wróciłam na Pełczyńską. Było za wcześnie. Przeszłam się więc jeszcze przez ul. Nabielaka, gdzie miałam zabawną przygodę. Spotkałam tam jednego pana, którego
znałam z widzenia i który na mój widok wydał wzruszający zresztą okrzyk radości: "Pani Lanckorońska! Więc pani jest wolna?!". Uśmiechnęłam się słodko i poszłam dalej.
Nic nie pomogło. Nieznany bliżej przyjaciel zawrócił z drogi i zaczął iść za mną. Wreszcie zapytał: "Czy pani pozwoli, że ją odprowadzę?" (Ładna historia - pomyślałam
- pójdziemy razem na Pełczyńską!). "Przepraszam pana, mam zakaz kontaktowania się z kimkolwiek" - powiedziałam, uśmiechając się do niego. Jegomość został w tyle, a ja
się nie oglądałam więcej. Nieraz w późniejszych latach bawiła mnie myśl o tym poczciwym człowieku, który musiał z czasem dojść do przekonania, że miał halucynacje. Doszłam
na Pełczyńską, w oznaczone miejsce, równocześnie z komisarzem, który nie ukrywał swej radości na mój widok. Weszliśmy. Byłam znów więźniem, jakby nigdy nic.
Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, Kraków 2003, ZNAK, s. 186-187.
Pomóż w rozwoju naszego portalu