To było chyba jakiś tydzień przed odpustem. Gospodyni chodzi marudna, zaaferowana najazdem gości, których proboszcz niefrasobliwie pozapraszał.
– Czym mam przyjąć taką chmarę ludzi, tymi dwoma kurczakami?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Takie przedsięwzięcie przerasta możliwości naszego wiejskiego sklepu nawet przy założeniu, że pani ekspedientka będzie życzliwa i oddana. Nic też nie słychać, żeby kto bił świniaka na własne potrzeby. Kościelny mówi:
– Moje za małe. A zresztą kto by bił o taką porę. Jakby ze 3 tygodnie, toby się znalazło, można by zamówić, ale teraz te parę dni. Bieda.
Mocno denerwuje proboszcza to ciągłe utyskiwanie gospodyni.
– Zaprosić łatwo, tylko co ja teraz mam zrobić? Można by przyjść i zapytać, jakie mamy możliwości w kuchni, ale po co? Przecież to problem gospodyni.
Uwagi te są rzucane w powietrze w kuchni, ale ukierunkowane umiejętnie. Trafiają. Siedzimy w drugim pokoju, a proboszcz co chwilę wznosi oczy ku niebu i patrzy na mnie porozumiewawczo.
– Dobrze, już dobrze – woła w stronę otwartych drzwi kuchni. – Pojedziemy i przywieziemy. Niech napisze, co potrzeba i ile. Tylko niech już przestanie dziamgolić.
– Jestem u kresu – wyznaje mi szeptem. – I po co ten cały celibat, jak i tak człowiek się musi użerać z cudzą babą...
– Cudzą? – mówię. – Przecież to siostra księdza proboszcza.
Reklama
– I cóż z tego. Miała przecież swojego męża. To on ją tak zmanierował. Dobrze wiem, o co jej chodzi. Mogłaby sama, ale się skłóciła z kuzynką i mnie będzie w brzuchu dziurę wiercić teraz. Pojedziemy, nie ma rady. Pomożesz, bo nie wiem, ile ona z zemsty tego wszystkiego napisze. To sam nie dam rady.
Dał się przekonać, chociaż z trudem, żeby wziąć jaki samochód. Bo autobusami z tymi torbami, a proboszcz w sutannie tylko podróżuje, żenada.
– Patrzeć na nas będą dziwnie – mówię.
– Zapakuje się przecież. Nikt nie musi widzieć, co wieziemy.
– A zapach?
Mlaska, kręci głową, ale się godzi.
– Na wieczór umówię Waldka, ale i tak ze mną jedziesz. Jego nie będę ciągał po mieszkaniach. Sam nie będę znosił.
Ustalone. Na miejscu miła starsza pani przyjmuje nas serdecznie herbatą i konfiturami. Ja jestem ciekawy jej opowieści o mężu, mundurach, zdjęciach, proboszcz zniecierpliwiony popędza. Wszystko już spakowane, do listy gospodyni nie ma po co zaglądać. Proboszcz idzie do łazienki przed drogą i uwalnia stamtąd prześliczną suczkę. Czarna jak węgiel, biega na niezdarnych nogach i nachalnie przymila się do każdego.
– Pies u ciebie? – dziwi się proboszcz. – Przecież ty jesteś uczulona na każde zwierzę, co ma sierść czy futro.
– No tak, właśnie tak. Liczyłam, że mnie zrozumiesz. Wy macie duży dom i podwórko.
Proboszcz zatrzymuje się w otwartych drzwiach łazienki, zmieniony na twarzy.
– Co?! – wybucha wręcz. – Ja cię rozumiem i się dziwę, ale żadnego psa na plebanii. Przecież ona mnie wyrzuci razem z tym psem. Znasz ją. Albo gorzej. Wyjedzie. I co wtedy? Ty przyjedziesz może?
Reklama
– No nie, ale może komu dacie. Tylko w dobre ręce.
Proboszcz, przynaglony jednak potrzebą, przerywa dyskusję, macha ręką i znika za drzwiami łazienki. Pies okupuje moje kolana. Liże, łasi się, przymila, jakby rozumiał, że decyduje się jego los i że ta wieś, dotąd mu zupełnie nieznana, to psi przedsionek raju i warto o to powalczyć. Wywija przy tym ogonem z takim zapałem i zawziętością, że aż strach, że złamie się w pół. Pani Elwira patrzy na mnie powagą swoich niebieskich oczu z nadzieją, że może we mnie znajdzie sprzymierzeńca.
– Polubiła księdza. Wybrała. Ona obcym nie ufa, a tu proszę. Nadziwić się nie mogę.
Ze zdecydowaną miną wchodzi do pokoju proboszcz.
– Nie bajeruj mi tu wikarego. Widzicie ją. Płacimy i jedziemy. Już. Człowiek tam czeka na dole.
– To może on? – ożywia się pani Elwira.
– A dajże spokój. On ma własnych ze trzech przy budzie i jeszcze jakiegoś bziakacza w domu. Czego jak czego, ale psów na wsi akurat dostatek. Wzięłaś, to trzymaj i kichaj.
– Ja go wezmę – mówię nieśmiało. Polubiłem tę czarną niezdarną kluchę.
– No i masz, teraz tego wzięło. Ani mi się waż. Czy ty wiesz, co to znaczy pies w domu? Plebania to nie miejsce.
– U mnie będzie, ze mną, w moim pokoju – staram się o stanowczy głos.
Pani Elwira z wdzięcznością patrzy na mnie i wspiera mnie, żebym się nie wystraszył irytacji proboszcza. On chyba jednak powoli kapituluje.
Reklama
– Skąd go masz? Czysty? Robaków jakich nie ma?
– A gdzie tam. Sam zobacz. Ona was wybrała. Wyobraź sobie, wczoraj tu była sąsiadka i wiesz, ale absolutnie nawet podejść do niej nie chciała, a byłaby ją może i wzięła.
– Dobrze, już dobrze. Dorzucisz jeden schab, o, i ten baleron tam, z kuchni.
– Oczywiście. – Pani Elwira widać, nie posiada się z zadowolenia, biegnie do kuchni dopakować te wytargowane wiktuały.
Niesie stamtąd jeszcze jedno zawiniątko.
– To jej zabawki. Po co mi teraz. Weźcie.
– Pamiętaj, ma mi się nie szwędać po plebanii.
Wychodzimy obładowani torbami i z psem pod pachą. Pani Elwira głaszcze ją po pysku i pochlipuje.
– Dobrze ci tam będzie, zobaczysz.
Kora, bo jak się dowiadujemy w drzwiach, tak ma na imię, jest podekscytowana najpierw, biega po całym samochodzie, wącha, liże kierowcę za uchem. Kiedy ten jednak zapuszcza silnik i rusza, wyraźnie się boi, piszczy i drży na całym kluchowatym ciele.
– Nigdy, widać, nie jechała autem – mówi kierowca. – Trzeba ją uspokoić.
Łatwo powiedzieć. Biega, piszczy, cała się trzęsie. Nie chce siedzieć u mnie na kolanach ani na fotelu obok. Przygarnia ją proboszcz.
– No widzisz – mówi do niej czule. – Znalazłaś przyjazną duszę. Chodź, chodź, nie bój się wcale. Widzisz – zwraca się do mnie z tryumfem w głosie. – Nawet pies się pozna od razu na dobrym człowieku. Ciekawe, czemu u ciebie nie chce siedzieć?
Reklama
Jedziemy dłuższy czas, pies się rzeczywiście uspokoił, może i śpi. Ja jestem prawie obrażony na głupie bydlę. Zdrajczyni – myślę o niej. Zobaczymy na miejscu. Przy wysiadaniu okazało się, że zwymiotowała na proboszczowską sutannę. Co dziwne, nawet go to nie wściekło, jak by się należało spodziewać.
– Ze strachu, biedulka – głaskał ją wyrozumiale. – Powiem gospodyni, że to twój pies to zrobił. Żebyś wiedział.
Reklama
Nasza trudna przyjaźń trwa kilka miesięcy. W miarę jak Kora rośnie i nabiera pewności, traci swój szczenięcy wdzięk. Staje się uparta, chimeryczna, pamiętliwa i mściwa, jak się wielokrotnie przekonuję. Przy czym jej reakcje są niewspółmierne do przyczyny. W ogóle nie należy jej napominać czy karcić, ona może tylko odbierać hołdy i wzbudzać zachwyty. Jak nie ma ochoty, nikt nie zmusi jej do żadnej zabawy ani kontaktu. Z miną obrażonej hrabiny przechodzi dalej i zasypia natychmiast, głucha na wszystkie prośby czy zaklęcia. Z kolei kiedy ona ma ochotę na harce albo spacer, potrafi to na mnie wymusić. Zaskakuje mnie też kilka razy swoją nagłą wizytą w kościele. Pędzi przez środek nawy do ołtarza i tam grasuje bez pardonu. Szczeka na ministrantów, przewraca dzwonki, szarpie za dywan. Kościelny wywłóczy ją parę razy przy jej jazgocie niezadowolenia. Nasze wspólne pomieszkanie coraz bardziej się nie układa. Coraz częściej robi mi z premedytacją na złość, chowa wiele rzeczy, przewraca wazon, nadgryza ciastka i cukierki. Podejrzewam ją, że nawet specjalnie psuje powietrze, gdy siedzimy razem wieczorem, a potem zdegustowana odchodzi. Coraz więcej czasu spędza na dole z proboszczem i gospodynią i co dziwne, wobec nich jest przemiła i zabawna. Wreszcie czara goryczy się przelewa. Kiedy za wywrócony wazon – specjalnie, jestem o tym przekonany – dostaje ścierą, wieczorem okazuje się, że z zemsty nalała mi na poduszkę. Ucieka na dół i już nie wraca. Lubię ją wciąż i często zaczepiam, ale teraz oficjalnie jest psem proboszcza, z wyboru. Już nie przychodzi spać do góry. Zdarza jej się natomiast często wparować do mnie i zrobić jakiegoś przykrego psikusa. Najczęściej wpada nagle, łapie za bieżnik na ławie, szarpie i zwiewa. Bywa, że stoi tam ten nieszczęsny wazon z kwiatami – i o to jej chodzi. Kres temu kładzie jedna jej niefortunna wyprawa. Siedzę kiedyś w swoim pokoju, przy biurku, odwrócony plecami do wejścia. Drzwi są, jak zwykle, uchylone. Słyszę ją, jak wbiega po schodach, skrada się do pokoju. W szybie okna widzę, jak wkłada łeb, obserwuje, co robię, a potem rozgląda się, co by tu zrobić. Na ławie nie ma już bieżnika ani wazonu. Na wersalce dostrzega pluszaka, dostałem go od dzieci. Wpada szybko jak strzała, łapie go wpół i tu niespodzianka, słonik mocno trąbi, jak naciśnie się go na brzuch. Ta w panice piszczy, porzuca go i w nogi. Nie trafia w szparę drzwi, wali głową obok, przewraca się, zbiera natychmiast i znika z piskiem. To był ostatni raz jej łobuzowania na moim terytorium.
– Oddaj poduszkę i zabawki – komunikuje mi proboszcz po jej przeprowadzce na dół. – Ty się nie nadajesz do opieki nad kimkolwiek.
Niepotrzebnie dorzuca, bo będzie mu to wypomniane za parę tygodni. Ale na razie komitywa nieprawdopodobna. Kora tymczasem zmienia nie tylko właściciela, ale też imię. Teraz nazywa się Żaba, przyjmuje się i tak na nią wołamy. A bierze się to stąd, że od pewnego czasu ma nowe zajęcie i traktuje je jak codzienny obowiązek. Z ogrodu i z łąki spędza wszystkie żaby do stawu. Wygląda to przekomicznie, ludzie przychodzą oglądać, jak biega w najdalsze kąty i pędzi przed sobą całe stado. Robi to systematycznie, w sposób przemyślany; im bliżej stawu, tym ciaśniejszy krąg, ale potrafi się wrócić, jak się jej która wymknie. Przestraszone żaby traktują ją pewnie jak dopust Boży czy plagę egipską i ratują się przed wariatką, skacząc do wody. Obiega jeszcze raz i drugi staw, żeby się której nie zamarzyło wyjść za wcześnie, obszczeka solidnie z brzegu i wraca dumna ze swoich osiągnięć.
– Moja szkoła – mówi proboszcz – porządek musi być.
Reklama
Robi to regularnie, codziennie o zwykłej porze. Pod koniec lata wystarczy powiedzieć głośno w kuchni: „Żaby rozlazły się po całym ogrodzie”, a natychmiast z wrzaskiem rzuca się do drzwi zapędzać ogłupiałe żaby, bo już dzisiaj to ćwiczyły, z powrotem do wody. Ma też nowy zwyczaj dotyczący wizyt w kościele. Teraz gdy przychodzi, to razem z proboszczem i kładzie się w jego konfesjonale. Warczy od razu, jakby ktokolwiek chciał podejść do spowiedzi.
– Broni mnie przed skrupulantami – usprawiedliwia ją proboszcz.
Ta miłość jednak też jest sezonowa. Kończy się awanturą o pogryziony brewiarz i mokrą poduszkę. Wieczorem więc pani Żaba ląduje w kuchni z poduszką i zabawkami i z zakazem przekraczania proboszczowskiego progu pod groźbą utraty czci, a może i życia.
– No widzisz, jakie są te chłopy – pociesza ją gospodyni, przyjmując pod swoje skrzydła.
Odkąd jest w takiej zażyłości z gospodynią, ignoruje nas ostentacyjnie. Nie podbiega na nasze nawoływania, reaguje tylko na głos i polecenia pani. Gospodyni tryumfuje.
– Zobaczymy, jak długo będzie tej sielanki. – Proboszcz osobistą przykrość maskuje sarkazmem.
Demonstrują tę więź na rozmaite sposoby. Chodzą razem na zakupy, do ogródka, razem wygrzewają się przy piecu. Na mnie i proboszcza Żaba patrzy wciąż kosym okiem i lekceważy całkowicie.
– Musi ją nastawiać przeciw nam – oburza się proboszcz, kiedy nie chce wziąć z jego ręki kolejnego smakołyku. Przeszło mu już dawno całe zagniewanie i teraz znowu próbuje zaskarbić sobie jej względy. Stara się ją przekupić, ale na nic wszystkie te wysiłki. Nie lubi też kościelnego. Co przychodzi po klucze do kościoła, to go obszczeka i rzuca się do jego nogawek. Może to za to wyrzucanie z kościoła albo też rozumie te jego utyskiwania.
Reklama
– Pies powinien być na łańcuchu przy budzie. Tam jego miejsce, a nie po domu się wałęsać.
Miłość do gospodyni też jednak nie wytrzymuje próby czasu.
– To jest jakaś psychopatka – mówi mi któregoś dnia zdenerwowana. – Chowa mi kapcie i skarpetki. Przyłapałam ją na tym, bo wcześniej robiłam awanturę proboszczowi. Ostatnio torebkę mi wywlokła do spiżarni, i to za półkę. Co ja się naszukałam, wszystkie dokumenty, pieniądze. A jak się pokłóciłam. To cholera jedna.
Ma jednak wobec niej więcej cierpliwości i przebacza te psikusy i złośliwości. Po niedługim czasie jestem świadkiem całkowitego zerwania. Od paru dni, chyba na złość, Żaba przynosi do kuchni w pysku autentyczne żaby. Robi to tak delikatnie, że nie doznają żadnego uszczerbku. Skaczą po kuchni i doprowadzają do szału gospodynię. Oczywiście, ona ich już nie wyniesie, trzeba to zrobić samemu. Na moich oczach dostaje za to ścierą przez łeb, raz i drugi.
– O, to chyba koniec miłości – mówię.
– Niech mi tylko co zrobi, to zobaczy! – odgraża się gospodyni, patrząc na nią wymownie. – Żarty się skończyły.
Okazuje się, że idą zaraz razem na zakupy. Proszę, żeby wysłała mi listy i odebrała gazety. Za moment schodzę do kuchni z kopertami i widzę, że Żaba ma minę winowajcy i tak cichcem chce się wymknąć z kuchni.
– Coś zmalowała? – pytam.
– A skąd, Żabunia jest grzeczna, zaraz idziemy razem.
Reklama
Nie zdążyłem się jeszcze obrócić na progu, jak słyszę krzyk grozy. Gospodyni już w płaszczu, w jednym bucie na nodze, drugi wisi u stopy, tańczy na tej jednej obutej nodze i krzyczy: – Ta cholera nalała mi do buta! Koniec! Kościelny ma rację. Na podwórze.
Psu nie trzeba było powtarzać, z tyłkiem przy ziemi, ze skulonym ogonem i uszami wyrwała na dwór, aż się kurzyło.
– Niech tylko tamta przyjedzie, to ja jej już powiem. Co za zarazę nam tu podrzuciła!
Odtąd Żaba miała zakaz wstępu przez plebański próg. Została na podwórzu. Łańcucha nikt jej nie zakładał, jadała jak dotąd przyzwoicie, żabom też dalej codziennie urządzała musztrę. Jedyne obostrzenie: ani za próg. Gospodyni była nieprzejednana, choć Żaba co jakiś czas podejmowała próby. Jesienią, jak brakło żab, zaktywizowała się na zewnątrz. Zaczęły się eskapady na wieś. To tu, to tam ją widziano i donoszono proboszczowi. Bywało, że znikała na kilka dni, ku naszemu zmartwieniu jednak, ale odnajdywała się sama i witała nas przyjaźnie. Wstyd, jak mówił proboszcz, zaczął się zimą. Miała już całą watahę psów, którym przewodziła. Biegały za nią rozmaite, dwa razy większe i całkiem małe.
– Plebańska suka i tak się zachowuje. Wstyd mnie przed parafianami. Psa nie mogą upilnować – mówią pewnie.
Po naradzie, na takie dictum proboszcza, Żaba została zamknięta. Dopiero się zaczęło. Wyglądało to, jakby wszystkie psy z całej wsi przybyły na plebańskie podwórze. Harmider, hałas, szczekanie i wycie. Po prostu protest, strajki, wymuszanie.
– Niektóre z łańcuchem i kawałkiem budy – mówił zgorszony proboszcz.
– No nie uchodzi, żeby tak.
Reklama
Po kolejnej naradzie Żaba została uwolniona. Tym bardziej że chyba przyłączyła się do tego protestu i nie chciała wcale żreć. Proboszcz się jej wyparł.
– Jak taka ladacznica, niech idzie, gdzie ją oczy poniosą.
Żaba jednak wracała uparcie i czuła się jak najbardziej u siebie. Nie widać było, żeby chowała urazę o ten areszt prewencyjny. Nie zmieniła też stylu życia. Wręcz przeciwnie, pochłaniało ją to coraz bardziej, powiększała się wataha, ten lubieżny harem, jak zgryźliwie mawiał proboszcz. Któregoś dnia tej samej zimy proboszcz wyjeżdżał w urzędowych sprawach. Wydaje dyspozycje na cały dzień dla każdego, śpieszy się na ranny autobus. Wraca po chwili roztrzęsiony. Płacze. Nie możemy przez moment wydobyć od niego, co się stało.
– Weź taczkę – mówi do mnie. – Pojedziemy po Żabę. Na moich oczach. Żebym tam nie stał, nie byłoby nieszczęścia.
Ryczy tak, że nie można się nic więcej dowiedzieć. Pierwszy raz widzę proboszcza płaczącego. Nie, wzruszenie mu się zdarza, czy to na pogrzebie, czy wobec jakiego nieszczęścia, o, nawet na filmie, ale żeby tak, to pierwszy raz. Podejrzewałbym, że nie umie. Ale ją musiał jednak lubić.
Reklama
– Biegła z tą swoją watahą ze wsi w naszą stronę. Odwróciłem się, żeby mnie nie poznała. Przebiegły już na drugą stronę jezdni w stronę plebanii. I nagle chyba mnie wyczuła i się wraca, ogonem merda radośnie i biegnie... – Milknie na moment, głośno wyciera nos. – Prosto pod koła nadjeżdżającej ciężarówki. Na moich oczach. – Znowu zanosi się szlochem. – Jeszcze się tak przekrzywiła i patrzyła na mnie. Że też akurat musiałem tam leźć. Jedź sam po nią, ja nie mogę. Na przystanku leży.
Ledwiem wyszedł na podwórze po taczkę, kościelny już ją przyniósł na rękach. Nie była poharatana, jak po wypadku, wyglądała jak uśpiona.
– Na łące, tam nad stawem? Nie?
Proboszcz patrzy tylko przez okno, kiwa głową, że to dobre miejsce. Gospodyni nie pokazuje się już tego dnia w kuchni.
Pościmy.