Reklama

W wolnej chwili

Żaba z charakterem

2025-02-11 14:05

Niedziela Ogólnopolska 7/2025, str. 54-57

[ TEMATY ]

opowiadanie

Anna Wiśnicka

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

To było chyba jakiś tydzień przed odpustem. Gospodyni chodzi marudna, zaaferowana najazdem gości, których proboszcz niefrasobliwie pozapraszał.

– Czym mam przyjąć taką chmarę ludzi, tymi dwoma kurczakami?

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Takie przedsięwzięcie przerasta możliwości naszego wiejskiego sklepu nawet przy założeniu, że pani ekspedientka będzie życzliwa i oddana. Nic też nie słychać, żeby kto bił świniaka na własne potrzeby. Kościelny mówi:

– Moje za małe. A zresztą kto by bił o taką porę. Jakby ze 3 tygodnie, toby się znalazło, można by zamówić, ale teraz te parę dni. Bieda.

Mocno denerwuje proboszcza to ciągłe utyskiwanie gospodyni.

– Zaprosić łatwo, tylko co ja teraz mam zrobić? Można by przyjść i zapytać, jakie mamy możliwości w kuchni, ale po co? Przecież to problem gospodyni.

Uwagi te są rzucane w powietrze w kuchni, ale ukierunkowane umiejętnie. Trafiają. Siedzimy w drugim pokoju, a proboszcz co chwilę wznosi oczy ku niebu i patrzy na mnie porozumiewawczo.

– Dobrze, już dobrze – woła w stronę otwartych drzwi kuchni. – Pojedziemy i przywieziemy. Niech napisze, co potrzeba i ile. Tylko niech już przestanie dziamgolić.

– Jestem u kresu – wyznaje mi szeptem. – I po co ten cały celibat, jak i tak człowiek się musi użerać z cudzą babą...

– Cudzą? – mówię. – Przecież to siostra księdza proboszcza.

Reklama

– I cóż z tego. Miała przecież swojego męża. To on ją tak zmanierował. Dobrze wiem, o co jej chodzi. Mogłaby sama, ale się skłóciła z kuzynką i mnie będzie w brzuchu dziurę wiercić teraz. Pojedziemy, nie ma rady. Pomożesz, bo nie wiem, ile ona z zemsty tego wszystkiego napisze. To sam nie dam rady.

Dał się przekonać, chociaż z trudem, żeby wziąć jaki samochód. Bo autobusami z tymi torbami, a proboszcz w sutannie tylko podróżuje, żenada.

– Patrzeć na nas będą dziwnie – mówię.

– Zapakuje się przecież. Nikt nie musi widzieć, co wieziemy.

– A zapach?

Mlaska, kręci głową, ale się godzi.

– Na wieczór umówię Waldka, ale i tak ze mną jedziesz. Jego nie będę ciągał po mieszkaniach. Sam nie będę znosił.

Ustalone. Na miejscu miła starsza pani przyjmuje nas serdecznie herbatą i konfiturami. Ja jestem ciekawy jej opowieści o mężu, mundurach, zdjęciach, proboszcz zniecierpliwiony popędza. Wszystko już spakowane, do listy gospodyni nie ma po co zaglądać. Proboszcz idzie do łazienki przed drogą i uwalnia stamtąd prześliczną suczkę. Czarna jak węgiel, biega na niezdarnych nogach i nachalnie przymila się do każdego.

– Pies u ciebie? – dziwi się proboszcz. – Przecież ty jesteś uczulona na każde zwierzę, co ma sierść czy futro.

– No tak, właśnie tak. Liczyłam, że mnie zrozumiesz. Wy macie duży dom i podwórko.

Proboszcz zatrzymuje się w otwartych drzwiach łazienki, zmieniony na twarzy.

– Co?! – wybucha wręcz. – Ja cię rozumiem i się dziwę, ale żadnego psa na plebanii. Przecież ona mnie wyrzuci razem z tym psem. Znasz ją. Albo gorzej. Wyjedzie. I co wtedy? Ty przyjedziesz może?

Reklama

– No nie, ale może komu dacie. Tylko w dobre ręce.

Proboszcz, przynaglony jednak potrzebą, przerywa dyskusję, macha ręką i znika za drzwiami łazienki. Pies okupuje moje kolana. Liże, łasi się, przymila, jakby rozumiał, że decyduje się jego los i że ta wieś, dotąd mu zupełnie nieznana, to psi przedsionek raju i warto o to powalczyć. Wywija przy tym ogonem z takim zapałem i zawziętością, że aż strach, że złamie się w pół. Pani Elwira patrzy na mnie powagą swoich niebieskich oczu z nadzieją, że może we mnie znajdzie sprzymierzeńca.

– Polubiła księdza. Wybrała. Ona obcym nie ufa, a tu proszę. Nadziwić się nie mogę.

Ze zdecydowaną miną wchodzi do pokoju proboszcz.

– Nie bajeruj mi tu wikarego. Widzicie ją. Płacimy i jedziemy. Już. Człowiek tam czeka na dole.

– To może on? – ożywia się pani Elwira.

– A dajże spokój. On ma własnych ze trzech przy budzie i jeszcze jakiegoś bziakacza w domu. Czego jak czego, ale psów na wsi akurat dostatek. Wzięłaś, to trzymaj i kichaj.

– Ja go wezmę – mówię nieśmiało. Polubiłem tę czarną niezdarną kluchę.

– No i masz, teraz tego wzięło. Ani mi się waż. Czy ty wiesz, co to znaczy pies w domu? Plebania to nie miejsce.

– U mnie będzie, ze mną, w moim pokoju – staram się o stanowczy głos.

Pani Elwira z wdzięcznością patrzy na mnie i wspiera mnie, żebym się nie wystraszył irytacji proboszcza. On chyba jednak powoli kapituluje.

Reklama

– Skąd go masz? Czysty? Robaków jakich nie ma?

– A gdzie tam. Sam zobacz. Ona was wybrała. Wyobraź sobie, wczoraj tu była sąsiadka i wiesz, ale absolutnie nawet podejść do niej nie chciała, a byłaby ją może i wzięła.

– Dobrze, już dobrze. Dorzucisz jeden schab, o, i ten baleron tam, z kuchni.

– Oczywiście. – Pani Elwira widać, nie posiada się z zadowolenia, biegnie do kuchni dopakować te wytargowane wiktuały.

Niesie stamtąd jeszcze jedno zawiniątko.

– To jej zabawki. Po co mi teraz. Weźcie.

– Pamiętaj, ma mi się nie szwędać po plebanii.

Wychodzimy obładowani torbami i z psem pod pachą. Pani Elwira głaszcze ją po pysku i pochlipuje.

– Dobrze ci tam będzie, zobaczysz.

Kora, bo jak się dowiadujemy w drzwiach, tak ma na imię, jest podekscytowana najpierw, biega po całym samochodzie, wącha, liże kierowcę za uchem. Kiedy ten jednak zapuszcza silnik i rusza, wyraźnie się boi, piszczy i drży na całym kluchowatym ciele.

– Nigdy, widać, nie jechała autem – mówi kierowca. – Trzeba ją uspokoić.

Łatwo powiedzieć. Biega, piszczy, cała się trzęsie. Nie chce siedzieć u mnie na kolanach ani na fotelu obok. Przygarnia ją proboszcz.

– No widzisz – mówi do niej czule. – Znalazłaś przyjazną duszę. Chodź, chodź, nie bój się wcale. Widzisz – zwraca się do mnie z tryumfem w głosie. – Nawet pies się pozna od razu na dobrym człowieku. Ciekawe, czemu u ciebie nie chce siedzieć?

Reklama

Jedziemy dłuższy czas, pies się rzeczywiście uspokoił, może i śpi. Ja jestem prawie obrażony na głupie bydlę. Zdrajczyni – myślę o niej. Zobaczymy na miejscu. Przy wysiadaniu okazało się, że zwymiotowała na proboszczowską sutannę. Co dziwne, nawet go to nie wściekło, jak by się należało spodziewać.

– Ze strachu, biedulka – głaskał ją wyrozumiale. – Powiem gospodyni, że to twój pies to zrobił. Żebyś wiedział.

Reklama

Nasza trudna przyjaźń trwa kilka miesięcy. W miarę jak Kora rośnie i nabiera pewności, traci swój szczenięcy wdzięk. Staje się uparta, chimeryczna, pamiętliwa i mściwa, jak się wielokrotnie przekonuję. Przy czym jej reakcje są niewspółmierne do przyczyny. W ogóle nie należy jej napominać czy karcić, ona może tylko odbierać hołdy i wzbudzać zachwyty. Jak nie ma ochoty, nikt nie zmusi jej do żadnej zabawy ani kontaktu. Z miną obrażonej hrabiny przechodzi dalej i zasypia natychmiast, głucha na wszystkie prośby czy zaklęcia. Z kolei kiedy ona ma ochotę na harce albo spacer, potrafi to na mnie wymusić. Zaskakuje mnie też kilka razy swoją nagłą wizytą w kościele. Pędzi przez środek nawy do ołtarza i tam grasuje bez pardonu. Szczeka na ministrantów, przewraca dzwonki, szarpie za dywan. Kościelny wywłóczy ją parę razy przy jej jazgocie niezadowolenia. Nasze wspólne pomieszkanie coraz bardziej się nie układa. Coraz częściej robi mi z premedytacją na złość, chowa wiele rzeczy, przewraca wazon, nadgryza ciastka i cukierki. Podejrzewam ją, że nawet specjalnie psuje powietrze, gdy siedzimy razem wieczorem, a potem zdegustowana odchodzi. Coraz więcej czasu spędza na dole z proboszczem i gospodynią i co dziwne, wobec nich jest przemiła i zabawna. Wreszcie czara goryczy się przelewa. Kiedy za wywrócony wazon – specjalnie, jestem o tym przekonany – dostaje ścierą, wieczorem okazuje się, że z zemsty nalała mi na poduszkę. Ucieka na dół i już nie wraca. Lubię ją wciąż i często zaczepiam, ale teraz oficjalnie jest psem proboszcza, z wyboru. Już nie przychodzi spać do góry. Zdarza jej się natomiast często wparować do mnie i zrobić jakiegoś przykrego psikusa. Najczęściej wpada nagle, łapie za bieżnik na ławie, szarpie i zwiewa. Bywa, że stoi tam ten nieszczęsny wazon z kwiatami – i o to jej chodzi. Kres temu kładzie jedna jej niefortunna wyprawa. Siedzę kiedyś w swoim pokoju, przy biurku, odwrócony plecami do wejścia. Drzwi są, jak zwykle, uchylone. Słyszę ją, jak wbiega po schodach, skrada się do pokoju. W szybie okna widzę, jak wkłada łeb, obserwuje, co robię, a potem rozgląda się, co by tu zrobić. Na ławie nie ma już bieżnika ani wazonu. Na wersalce dostrzega pluszaka, dostałem go od dzieci. Wpada szybko jak strzała, łapie go wpół i tu niespodzianka, słonik mocno trąbi, jak naciśnie się go na brzuch. Ta w panice piszczy, porzuca go i w nogi. Nie trafia w szparę drzwi, wali głową obok, przewraca się, zbiera natychmiast i znika z piskiem. To był ostatni raz jej łobuzowania na moim terytorium.

– Oddaj poduszkę i zabawki – komunikuje mi proboszcz po jej przeprowadzce na dół. – Ty się nie nadajesz do opieki nad kimkolwiek.

Niepotrzebnie dorzuca, bo będzie mu to wypomniane za parę tygodni. Ale na razie komitywa nieprawdopodobna. Kora tymczasem zmienia nie tylko właściciela, ale też imię. Teraz nazywa się Żaba, przyjmuje się i tak na nią wołamy. A bierze się to stąd, że od pewnego czasu ma nowe zajęcie i traktuje je jak codzienny obowiązek. Z ogrodu i z łąki spędza wszystkie żaby do stawu. Wygląda to przekomicznie, ludzie przychodzą oglądać, jak biega w najdalsze kąty i pędzi przed sobą całe stado. Robi to systematycznie, w sposób przemyślany; im bliżej stawu, tym ciaśniejszy krąg, ale potrafi się wrócić, jak się jej która wymknie. Przestraszone żaby traktują ją pewnie jak dopust Boży czy plagę egipską i ratują się przed wariatką, skacząc do wody. Obiega jeszcze raz i drugi staw, żeby się której nie zamarzyło wyjść za wcześnie, obszczeka solidnie z brzegu i wraca dumna ze swoich osiągnięć.

– Moja szkoła – mówi proboszcz – porządek musi być.

Reklama

Robi to regularnie, codziennie o zwykłej porze. Pod koniec lata wystarczy powiedzieć głośno w kuchni: „Żaby rozlazły się po całym ogrodzie”, a natychmiast z wrzaskiem rzuca się do drzwi zapędzać ogłupiałe żaby, bo już dzisiaj to ćwiczyły, z powrotem do wody. Ma też nowy zwyczaj dotyczący wizyt w kościele. Teraz gdy przychodzi, to razem z proboszczem i kładzie się w jego konfesjonale. Warczy od razu, jakby ktokolwiek chciał podejść do spowiedzi.

– Broni mnie przed skrupulantami – usprawiedliwia ją proboszcz.

Ta miłość jednak też jest sezonowa. Kończy się awanturą o pogryziony brewiarz i mokrą poduszkę. Wieczorem więc pani Żaba ląduje w kuchni z poduszką i zabawkami i z zakazem przekraczania proboszczowskiego progu pod groźbą utraty czci, a może i życia.

– No widzisz, jakie są te chłopy – pociesza ją gospodyni, przyjmując pod swoje skrzydła.

Odkąd jest w takiej zażyłości z gospodynią, ignoruje nas ostentacyjnie. Nie podbiega na nasze nawoływania, reaguje tylko na głos i polecenia pani. Gospodyni tryumfuje.

– Zobaczymy, jak długo będzie tej sielanki. – Proboszcz osobistą przykrość maskuje sarkazmem.

Demonstrują tę więź na rozmaite sposoby. Chodzą razem na zakupy, do ogródka, razem wygrzewają się przy piecu. Na mnie i proboszcza Żaba patrzy wciąż kosym okiem i lekceważy całkowicie.

– Musi ją nastawiać przeciw nam – oburza się proboszcz, kiedy nie chce wziąć z jego ręki kolejnego smakołyku. Przeszło mu już dawno całe zagniewanie i teraz znowu próbuje zaskarbić sobie jej względy. Stara się ją przekupić, ale na nic wszystkie te wysiłki. Nie lubi też kościelnego. Co przychodzi po klucze do kościoła, to go obszczeka i rzuca się do jego nogawek. Może to za to wyrzucanie z kościoła albo też rozumie te jego utyskiwania.

Reklama

– Pies powinien być na łańcuchu przy budzie. Tam jego miejsce, a nie po domu się wałęsać.

Miłość do gospodyni też jednak nie wytrzymuje próby czasu.

– To jest jakaś psychopatka – mówi mi któregoś dnia zdenerwowana. – Chowa mi kapcie i skarpetki. Przyłapałam ją na tym, bo wcześniej robiłam awanturę proboszczowi. Ostatnio torebkę mi wywlokła do spiżarni, i to za półkę. Co ja się naszukałam, wszystkie dokumenty, pieniądze. A jak się pokłóciłam. To cholera jedna.

Ma jednak wobec niej więcej cierpliwości i przebacza te psikusy i złośliwości. Po niedługim czasie jestem świadkiem całkowitego zerwania. Od paru dni, chyba na złość, Żaba przynosi do kuchni w pysku autentyczne żaby. Robi to tak delikatnie, że nie doznają żadnego uszczerbku. Skaczą po kuchni i doprowadzają do szału gospodynię. Oczywiście, ona ich już nie wyniesie, trzeba to zrobić samemu. Na moich oczach dostaje za to ścierą przez łeb, raz i drugi.

– O, to chyba koniec miłości – mówię.

– Niech mi tylko co zrobi, to zobaczy! – odgraża się gospodyni, patrząc na nią wymownie. – Żarty się skończyły.

Okazuje się, że idą zaraz razem na zakupy. Proszę, żeby wysłała mi listy i odebrała gazety. Za moment schodzę do kuchni z kopertami i widzę, że Żaba ma minę winowajcy i tak cichcem chce się wymknąć z kuchni.

– Coś zmalowała? – pytam.

– A skąd, Żabunia jest grzeczna, zaraz idziemy razem.

Reklama

Nie zdążyłem się jeszcze obrócić na progu, jak słyszę krzyk grozy. Gospodyni już w płaszczu, w jednym bucie na nodze, drugi wisi u stopy, tańczy na tej jednej obutej nodze i krzyczy: – Ta cholera nalała mi do buta! Koniec! Kościelny ma rację. Na podwórze.

Psu nie trzeba było powtarzać, z tyłkiem przy ziemi, ze skulonym ogonem i uszami wyrwała na dwór, aż się kurzyło.

– Niech tylko tamta przyjedzie, to ja jej już powiem. Co za zarazę nam tu podrzuciła!

Odtąd Żaba miała zakaz wstępu przez plebański próg. Została na podwórzu. Łańcucha nikt jej nie zakładał, jadała jak dotąd przyzwoicie, żabom też dalej codziennie urządzała musztrę. Jedyne obostrzenie: ani za próg. Gospodyni była nieprzejednana, choć Żaba co jakiś czas podejmowała próby. Jesienią, jak brakło żab, zaktywizowała się na zewnątrz. Zaczęły się eskapady na wieś. To tu, to tam ją widziano i donoszono proboszczowi. Bywało, że znikała na kilka dni, ku naszemu zmartwieniu jednak, ale odnajdywała się sama i witała nas przyjaźnie. Wstyd, jak mówił proboszcz, zaczął się zimą. Miała już całą watahę psów, którym przewodziła. Biegały za nią rozmaite, dwa razy większe i całkiem małe.

– Plebańska suka i tak się zachowuje. Wstyd mnie przed parafianami. Psa nie mogą upilnować – mówią pewnie.

Po naradzie, na takie dictum proboszcza, Żaba została zamknięta. Dopiero się zaczęło. Wyglądało to, jakby wszystkie psy z całej wsi przybyły na plebańskie podwórze. Harmider, hałas, szczekanie i wycie. Po prostu protest, strajki, wymuszanie.

– Niektóre z łańcuchem i kawałkiem budy – mówił zgorszony proboszcz.

– No nie uchodzi, żeby tak.

Reklama

Po kolejnej naradzie Żaba została uwolniona. Tym bardziej że chyba przyłączyła się do tego protestu i nie chciała wcale żreć. Proboszcz się jej wyparł.

– Jak taka ladacznica, niech idzie, gdzie ją oczy poniosą.

Żaba jednak wracała uparcie i czuła się jak najbardziej u siebie. Nie widać było, żeby chowała urazę o ten areszt prewencyjny. Nie zmieniła też stylu życia. Wręcz przeciwnie, pochłaniało ją to coraz bardziej, powiększała się wataha, ten lubieżny harem, jak zgryźliwie mawiał proboszcz. Któregoś dnia tej samej zimy proboszcz wyjeżdżał w urzędowych sprawach. Wydaje dyspozycje na cały dzień dla każdego, śpieszy się na ranny autobus. Wraca po chwili roztrzęsiony. Płacze. Nie możemy przez moment wydobyć od niego, co się stało.

– Weź taczkę – mówi do mnie. – Pojedziemy po Żabę. Na moich oczach. Żebym tam nie stał, nie byłoby nieszczęścia.

Ryczy tak, że nie można się nic więcej dowiedzieć. Pierwszy raz widzę proboszcza płaczącego. Nie, wzruszenie mu się zdarza, czy to na pogrzebie, czy wobec jakiego nieszczęścia, o, nawet na filmie, ale żeby tak, to pierwszy raz. Podejrzewałbym, że nie umie. Ale ją musiał jednak lubić.

Reklama

– Biegła z tą swoją watahą ze wsi w naszą stronę. Odwróciłem się, żeby mnie nie poznała. Przebiegły już na drugą stronę jezdni w stronę plebanii. I nagle chyba mnie wyczuła i się wraca, ogonem merda radośnie i biegnie... – Milknie na moment, głośno wyciera nos. – Prosto pod koła nadjeżdżającej ciężarówki. Na moich oczach. – Znowu zanosi się szlochem. – Jeszcze się tak przekrzywiła i patrzyła na mnie. Że też akurat musiałem tam leźć. Jedź sam po nią, ja nie mogę. Na przystanku leży.

Ledwiem wyszedł na podwórze po taczkę, kościelny już ją przyniósł na rękach. Nie była poharatana, jak po wypadku, wyglądała jak uśpiona.

– Na łące, tam nad stawem? Nie?

Proboszcz patrzy tylko przez okno, kiwa głową, że to dobre miejsce. Gospodyni nie pokazuje się już tego dnia w kuchni.

Pościmy.

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Pogrzeb z poślizgiem i historia Zenki

Pogrzeby to kolejny temat moich zadziwień. Majestat śmierci jest tu traktowany z całą powagą, większą pewnie niż gdzie indziej, i celebrowany uroczyście, z największą starannością. Czas zwalnia, wręcz w sposób odczuwalny, zarówno wśród najbliższych, jak i w całej wiosce, gdzie ktoś umiera. Wszystko, choćby najpilniejsze sprawy, musi odejść na dalszy plan, zwykle do trzeciego dnia po pogrzebie. Przez ten czas temat jest jeden – żałoba. To ona bierze w posiadanie myśli, wyobraźnię, rozmowy, zachowania. Wszystko i wszystkich sobie podporządkowuje. Nikomu też nie przyjdzie do głowy, żeby zakwestionować choć jeden zwyczaj czy zachowanie albo skracać czas żałoby. Szacunek wobec tradycji jest powszechny. Tak było. Tak musi być. Tak jest dobrze. Różnice się trafiają w poszczególnych wioskach, ale dotyczą drobiazgów, rzeczy nieistotnych. Najpierw przez 3 dni czuwa się przy trumnie w domu zmarłego. Za punkt honoru uważa się obowiązek udziału przynajmniej w jeden wieczór. Są też wyspecjalizowani przewodnicy tych czuwań. Wiedzą, co, kiedy, jak; mają grube śpiewniki z odpowiednimi pieśniami. Ten rytuał ma swój scenariusz i klimat, i chyba właściwe sobie działanie terapeutyczne. Pogrzeb, jeśli z dalszej części parafii, trwa i trwa. Na umówioną godzinę przyjeżdżają konie. Wóz czy bryczka ubrane żałobnie. Jedzie się długo w milczeniu. Niestosowne jest wszelakie zagadywanie, nawet o nieboszczyka. Do kościoła idzie się pieszo, w kondukcie, bez względu na to, ile jest kilometrów i jaka droga. W kościele najpierw spowiedź – a idzie do spowiedzi, kto żyw – potem egzekwie, Msza i wymarsz na cmentarz. Tam jeszcze stosowne modlitwy i mowy. Bywa, że schodzi prawie cały dzień. I to jest w porządku. Pośpiech byłby obrazą, wręcz bluźnierstwem. Wszystko wymaga czasu, musi wybrzmieć. Żałoba najbardziej. Pogrzeby w zimie to sprawa oddzielna. Wiozą nas raz jakieś 8-9 km, okrężną drogą, bo ta najbliższa cała zawiana. Na miejscu wszystko jak powinno być – płacz przy pożegnaniu i zakrywaniu trumny, żałobny śpiew i ruszamy. Okazuje się, że kondukt zawsze chodził tą najbliższą drogą, więc i tym razem tamtędy. Na początku się cieszę, bo to jednak o 2-3 km bliżej, ale radość z mniejszej odległości przechodzi bardzo szybko. Przede mną idzie tylko mężczyzna z krzyżem, tuż za nim ja. Śniegu jest powyżej kolan, a bywa i znacznie grubiej miejscami. Ten z krzyżem zna drogę i chwała Bogu, bo często nie widać zupełnie, gdzie droga, a gdzie rów czy inne atrakcje. Zadzieram sutannę i kapę i brnę w tym puchu po kolana. Marzy mi się, żeby jak najszybciej przebić się do tej przejezdnej drogi. Tam już będzie łatwiej. Czoło mam spocone pod biretem, jestem mokry do pasa i zmarznięty. Przebrać się? Nie ma mowy, ludzie czekają przy konfesjonale. Nie można nagle przerwać celebracji z racji mokrych portek. Jest jedna wieś ze szczególnie rozbudowaną obrzędowością i formą żałoby. Jedziemy tam właśnie w środku zimy, bo zmarł najstarszy mieszkaniec. Proboszcz mnie uświadamia.
CZYTAJ DALEJ

Po co wierze definicje i formuły?

2025-03-11 20:50

[ TEMATY ]

wiara

Katechizm Wielkopostny

definicje

formuły

reguły

źródło: episkopat.pl

Właściwie po co nam formuły wiary? Po co katechizmy, a w nich jakieś zapisane reguły, których trzeba się nauczyć na pamięć? Czy to jest przeszkoda, czy pomoc w wierze?

Czy wiesz, co wyznajesz? Czy wiesz, w co wierzysz? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Jeśli nie, zostań z nami. Jeśli tak, tym bardziej zachęcamy do tego duchowego powrotu do podstaw z portalem niedziela.pl. Przewodnikiem będzie nam Youcat – katechizm Kościoła katolickiego.
CZYTAJ DALEJ

Peru: biskup demaskuje "bezpośredni atak" na wolność wyrażania poglądów przez Kościół katolicki

2025-03-13 16:58

[ TEMATY ]

katolicy

atak

Peru

LGBT+

Adobe Stock

O "bezpośrednim ataku" na wolność wyrażania przez Kościół katolicki swych poglądów napisał biskup diecezji Cajamarca w północno-zachodnim Peru Isaac Martínez Chuquizana. Powodem wydania takiego oświadczenia było oskarżenie o "domniemane przestępstwo dyskryminacji", wysunięte przez środowisko LGTBIQ+ pod adresem Kościoła za to, że przestrzegał on przed skutkami tzw. "Integralnego Wychowania Seksualnego" (ESI), wprowadzonego w szkołach peruwiańskich.

W grudniu ub.r. Reyna Consuelo Solis Rivera, przedstawiająca się jako "członkini zespołu LGTBIQ+", powiadomiła Urząd ds. Praw Człowieka i Międzykulturowości Ministerstwa Publicznego Cajamarki, iż "przedstawiciele biskupstwa i międzynarodowej organizacji Życie Ludzkie" skrytykowali działalność jej stowarzyszenia. Miało do tego dojść 26 sierpnia 2024 na Święcie Książki w Cajamarce. Wysłannicy diecezjalni i wspomnianej organizacji w obronie życia wygłosili tam wykład nt. Integralnego Wychowania Seksualnego i jego następstw.
CZYTAJ DALEJ
Przejdź teraz
REKLAMA: Artykuł wyświetli się za 15 sekund

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję