Atmosfera przy śniadaniu gęsta. Proboszcz fuka znad herbaty, gospodyni to znika, to się pojawia z obrażoną miną. Nie wiem, o co poszło, meritum odbyło się przed moim przyjściem. Na jakieś głośniejsze fuknięcie proboszcza wypada z kuchni.
– Dawniej wcale nie chciałeś kota na plebanii, zapomniałeś?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Nie chciałem? Być może na początku, ale jak już jest, to nie trzeba go zamykać w pokoju. Niech sama wybierze, gdzie chce spać.
Zirytowany odkłada serwetę i ostentacyjnie wychodzi od niedokończonego śniadania. Patrzę pewnie dużymi i zdziwionymi oczami, bo gospodyni wyłapuje to moje zdumienie.
– Tak, o kota robi mi awanturę od rana. Co za grymaśny chłop. Najpierw nie chciał i żadną miarą nie dawało się go przekonać. Wypożyczał kota od kościelnego parę razy w roku, jak już myszy za bardzo harcowały. Potem, jak już była kotka, czepiał się jej imienia. Dzieci ją tak nazwały – Mona Lisa, bo jak siada, to tak, jakby pozowała do zdjęcia czy do portretu. Potem zaś tygodniami słyszałam: „Zabierz sobie tego kota i trzymaj u siebie. Łazi po mnie w nocy, budzi, hałasuje”. Tak było.
– Ale przecież ona na proboszcza czeka zawsze na murku, jak wracamy. Jak on słodko do niej przemawia.
– Tak, teraz. Poradziła sobie z nim. Całkiem go uwiodła. Teraz to jego kotka, na wyłączność. Monia, tak ją nazywa.
– A co dzisiaj?
Reklama
– Ja nie sprawdzam, gdzie ona łazi. Jak się już kładłam, to on się jeszcze tłukł u siebie, myślałam, że jest z nim, i zamknęłam drzwi, a ona, widać, była u mnie. Potem ją wprawdzie usłyszałam, ale nie chciało mi się wstawać. E, lewą nogą wstał. Bożego Ciała się boi.
I poszła. Sama zaś Mona Lisa, o której mowa i której pełne imię dopiero teraz usłyszałem, myła się beztrosko, siedząc na fisharmonii. Spojrzałem raz i drugi, wyglądała na zadowoloną. Uderzyło mnie wprost to powiedzenie gospodyni, że proboszcz się boi Bożego Ciała. Trudno uwierzyć, że się czegokolwiek boi, poza Panem Bogiem, grzechem i złym duchem, sam tak mówi. A tu nagle coś takiego z ust jego rodzonej siostry. Pytam ją o to, odnosząc talerz po śniadaniu.
– A to już niech ksiądz jego samego zagadnie.
I zaczyna Przybądź, nam miłościwa Pani, ku pomocy... Widać koniec rozmowy. Płyną Godzinki. Też ma ładny głos, wszyscy w rodzinie pewnie muzykalni.
– Na starość się człowiek robi taki sentymentalny, a poza tym ona mnie chyba lubi – tłumaczy proboszcz. – Razem słuchamy muzyki, to jest kot meloman, z dobrym uchem, a gust jaki wyrobiony. Tylko jak ja zaczynam śpiewać, to wychodzi, niewdzięcznica jedna.
Jakiś czas temu byłem świadkiem nauki głoszonej do kota. Siedzieli na schodkach ganku, od podwórka, kot obok proboszcza, i patrzą intensywnie na siebie. Schodek niżej leży mysz. Proboszcz ma palec uniesiony i tłumaczy.
– Szkoda myszki, też Boskie stworzenie, jak ja i ty. Nie musisz ich łapać, wystarczy, jak przegonisz w pola albo – tu się rozejrzał – do innej stodoły.
Kotka patrzy na niego, a on kontynuuje.
Reklama
– I co my teraz z tym zrobimy? Niepotrzebna śmierć. Masz utrzymanie na plebanii. Ja wiem, że instynkt, to po grzechu pierworodnym ten bałagan w naturze się zrobił, a niektórzy mówią, że już wcześniej się zaczęło, od buntu aniołów. Nieważne. Ty jesteś plebański kot, bywa, że śpisz u proboszcza, musisz walczyć z pokusami i ze słabością charakteru. No. Zaniesiemy na kompost, niech choć taki pożytek będzie.
Pewnie mam buzię otwartą ze zdumienia, bo się sumituje.
– Święty Franciszek głosił kazanie do ryb, to ja próbuję do kota.
Pytam o ten domniemany strach przed Bożym Ciałem.
– Nie przed, tylko o.
– Jak to? – Nie bardzo rozumiem, a właściwie wcale.
– Z tobą jak z kotem. Nie mam ci czasu tłumaczyć. Jutro mamy sztab, to usłyszysz.
Kościelny wieczorem wyjaśnia mi przyciszonym głosem.
– Byli w zeszły piątek autem u niego jacyś smutni panowie, pewnie go postraszyli. Od paru lat ma na pieńku ze służbami. Ja tam nie wiem, o co poszło, może o kazanie jakie, albo mu co proponowali, a on odrzucił. Robią mu takie psikusy co jakiś czas, ale w tamtym roku to już przesadzili, zadarli z nami wszystkimi.
– I proboszcz taki lękliwy?
– Boi się o dzieci, o chłopów, żeby jakiej burdy nie było. Zamkną i co?
– A co w tamtym roku było?
Reklama
– No co? Zwarcie nam w kościele takie zrobili, że aż na słupie pieprznęło. Ludziom się telewizory tu blisko popaliły. Ani światła, ani mikrofonu. To, to jeszcze nic. Trzeci ołtarz podpalili. To znaczy tam była petarda podłożona i on widać chciał tę petardę podpalić, lont. Nie chciało mu się zająć pewnie, a procesja blisko, to obrus podpalił. Po tiulu poszło. Welon ślubny którejś się sfajczył. Widzieli obcego, jak za płot się chował, ale kto mógł przypuszczać. Żeby nie ta petarda, myśleliby, że przypadek.
– No i co? Nie sprawdzali, kto to?
– Ale ksiądz naiwny. Kto miał szukać? Milicja? To jedna firma. Szukaj wiatru w polu. W tym roku się przygotujemy. Nie zaskoczy nas jakiś chłystek z województwa. To z stamtąd, dowiedzieli my się. Nowe województwo i jakiś ambitny naczelnik chce się wykazać albo awansować.
Na drugi dzień proboszcz zmartwiony, a panowie strażacy w bojowym nastroju, a to akurat proboszcza troska jeszcze bardziej. W porównaniu do postnego sztabu ten w innym składzie. Zamiast zelatorek i śpiewaków – komendanci straży. O samej procesji mało, o spodziewanej prowokacji i bezpieczeństwie cały czas. Próbujemy się przebić do uwagi reszty, bo trzeba zdecydować, gdzie w tym roku ołtarze, jaka kolejność, nie mówiąc już o sypaniu kwiatków, asyście i próbach. Wreszcie najstarszy z komendantów podsumowuje ich część obrad:
– Proboszcz niech się zajmie odprawianiem i kazaniem, a o resztę niech się nie frasuje. Najpierw się rozeznamy.
– Przecież wam się nie pochwalą. – Proboszcz nie jest przekonany do tej taktyki.
– Spokojnie, dobrodzieju. Szwagier tego, zięć tamtego i pociotka w mieście, coś tam ino uszczkną. A swoją drogą, w tym roku się przygotujemy. Żaden ołtarz nie będzie z oka spuszczony. Patrole się od rana puści po wsi, jak się jaki obcy trafi, a nie wytłumaczy, do kogo, to marny jego los.
Reklama
– Panowie, tylko, na miły Bóg, bez przemocy. Wiecie, ile oni mogą.
– Tyle, na ile nasz strach im pozwoli. Nie ma co się bać, całej wsi nie zamkną.
– Tyś stary partyzant, ale tu o młodych chodzi, dzieci mają.
– Proboszczu, to nasze dzieci i wnuki, my im krzywdy nie damy zrobić. Po swojemu to urządzimy, żeby biedy nie było. A orkiestra będzie?
– Będzie, ale zdziesiątkowana, bo chłopów nie chcą puścić. Nawet urlopu nie wolno wziąć. To następna szykana. Diabelska robota.
Strażacy się pożegnali, wreszcie możemy o naszych sprawach, to znaczy o święcie, ale proboszcz już do tego serca nie ma wcale. Każe nam samym radzić, a on idzie do remizy, żeby krewkie pomysły w zarodku zdusić. Tak mówi.
W samą uroczystość, po pierwszej Mszy św., ruch w kościele, w zakrystii i wokoło. Kobiety, te, co ubierają ołtarze, dochodzą się z kościelnym o obrusy. Nie da, ma poprane, poprasowane i poukładane, a w tamtym roku nie dość, że musiał się prosić, to mu jeszcze oddawały inaczej poskładane albo zrolowane. One go znają i mają na niego swoje sposoby. Po chwili już każda wychodzi z zakrystii z obrusem przewieszonym przez rękę. Orkiestra próbuje, jak w takim składzie zrobić dobre wrażenie. Chodzą po plebańskim podwórku i ćwiczą Twoja cześć, chwała... W składzie są góra (klarnety) i dół (basy), brakuje środka. Momentami to brzmi jak góralska muzyka, puste kwinty.
Reklama
Feretrony powynoszone i już pomyte, ale jeszcze przecierane i pucowane. Święty Franciszek błyszczy, jakby dopiero co ze sklepu przyjechał. Prasują szarfy od sztandarów, poduszek, uzupełniają stroje. Panny malują sobie usta, choć podobno proboszcz potrafi objechać. Dziś nie ma do tego głowy. Już w przeddzień mi powiedział, żebym to ja odprawił Sumę.
– Będę wolniejszy, zajrzę jeszcze tu i tam. Powiem kazanie i procesję poprowadzę. Wszystko w ręku Boga – wzdycha.
Odprawiamy według zaleceń, uroczyście, ale i sprawnie, bo procesja długa. Kazanie jak cię mogę. Widać, że słowo nie niesie dzisiaj kaznodziei. Rozproszony. Z mozołem wydobywa kolejne zdania i kwestie, a przecież jest przygotowany. Lęk o te prowokacje nie daje mu spokoju i jeszcze ci strażacy, chojracy, jak do powstania się szykują. Mówi o tajemnicy święta, o historii jego powstania, wspomina bł. Joannę z Cornillon i jej wizje. Główny akcent jednak był położony na wdzięczność, którą musimy w sercu wzbudzać za tak wielki dar.
– Wdzięczni bywamy za to, co dla nas ważne, co cenimy, co stanowi wartość. Jak to jest w tym przypadku? – pyta.
Komunii udzielamy długo, bośmy 2 dni przedtem spowiadali. Wreszcie procesja rusza.
Reklama
Trochę potrwa, zanim się w pełni rozwinie. Proboszcz pod baldachimem, ręce z monstrancją podtrzymywane przez dwóch komendantów straży. Skupiony, ale co raz strzela oczami na boki. Kotka siedzi na murku i przygląda się procesji. W pewnej chwili, jak tylko zobaczyła proboszcza, zeskoczyła zgrabnie i pobiegła do niego. Karcił ją wzrokiem, ale to zlekceważyła. Spojrzała do góry na niego i widząc, że ma ręce zajęte, kroczy przed nim. Ogon zawinięty w znak zapytania i powolny krok. Dziewczynki od sypania kwiatków i młodsi ministranci prychali śmiechem i chichotali. Nic sobie z tego nie robiła. Dopiero jak mocno przerzedzona orkiestra zagrała, czmychnęła na bok i tyle było jej udziału w procesji.
Wszystko odbyło się godnie i w spokoju. Po powrocie i zakończeniu proboszcz kilkakrotnie powtarzał: Deo gratias, mocno i rzewnie. Ludzie się powoli rozchodzili z gałązkami poświęconej brzeziny, świąteczni, pogodni, niespiesznie. Panny Skotnickie mijają nas radosne, rozpromienione. Dziękują za piękną liturgię. Panna Florentyna, jak nigdy, rozradowana, macha gałązką i woła do proboszcza.
– Ugościliśmy Pana. Pokazali nasze obejścia, zaprosiliśmy do naszego codziennego życia.
– Amen – odpowiada. A do mnie mówi: – Nic nie słyszałeś? Nie mówił który? Coś chyba było, takie mam przeczucie.
– Cały czas byłem obok, to jak?
Wieczorem wychodzę za kościelnym i mówię:
– Tyle ambarasu i co, na wyrost?
Uśmiecha się tajemniczo.
– Nie kazali proboszczowi mówić. Jak ksiądz przyrzeknie, że nie powie, ale tak na poważnie, to się podzielę.
Podnoszę dwa palce jak do ślubowania. Zaczyna, a oczy się świecą, jakby opowiadał o własnych bohaterskich wyczynach, a przecież był cały czas w kościele.
Reklama
– Namierzyli my ich od razu. Dwóch było. W garniturkach, pod krawatem, elegancko. Ich błąd, bo terenu nie znali ani żadnego konkretnego nazwiska stąd. Partacze. Z samego rana przyjechali. Auto zostawili daleko, rozeznanie robią. Chodzą po wsi, ołtarzom się przyglądają. Na kilometr ich czuć. Kobiety ich zaczepiły, że niby skąd, a do kogo, a oni, że ino tak pooglądać chcieli, i wyszło szydło z worka. To chłopcy ich od razu cap i przez trzy podwórka przeprowadzili, żeby trop zmylić. Za stodołą Bargula, a tam psy takie, że strach. I na spytki, tak najpierw po dobroci. Wystraszyły się i legitymacje pokazują – SB. Ten drugi marynarkę odchyla i bronią straszy. Na to Bargul widły do brzucha przystawił i mówi: „Zanim ty, synek, po to sięgniesz, to ja cię już na widłach mam. A wiesz, jak bebechy i wątroba widłami od gnoju przebite, to po tobie”. Zamiast ich dokładnie przepytać, to raban zrobili, bo Zenek przyleciał, a to jemu też w tamtym roku telewizor spalili i chciał ich od razu prać. Nie mogli go powstrzymać, on zawsze skory do bitki, taki charakter. Jeden podobno popuścił, bo to te widły, chłopów nerwowych tyle i jeszcze te psy, na łańcuchu wprawdzie, ale pianę z pyska toczą, takie wściekłe. Aż charczą z tej wściekłości. Dowództwa żadnego nie było, a każdy krewki i tylko awantura. No to Bargul mówi: „Spieprzać. Liczę do dziesięciu i spuszczam psy, ale już”. Wystraszone były tęgo. Jak się puściły po tym oranym polu, to tylko bryzgało za nimi. Jeden but zgubił, ale go nie zakładał, tylko się obejrzał, w rękę chwycił i w nogi.
– I co, spuścił te psy?
– E, a po co? Nie było potrzeby żadnej. Jeszcze by mu zastrzelili którego.
Zarzeka się, że tak było, jak mówi. Nie ma jak zweryfikować tych sensacji. Pan kościelny lubi czasem ubarwić historię, jak jest mniej wyrazista. Parę razy był na tym przyłapany. Coś czuję, że tu też dołożył i wyolbrzymił, ale mu w twarz nie powiem. Jeszcze raz musiałem przysiąc, że kamień w wodę. Pytam go:
– A jak jutro przyjadą w większej liczbie?
– Ksiądz myśli, że oni się pochwalą? Wątpię. A jeśli nawet, to do kogo? Po stodole poznają? Oni byli zaskoczeni i w szoku.
– Psy.
– Co psy? W każdym obejściu wiszą przy budzie. Tu nikt słowa nie piśnie. Szacunku do nas nabiorą i tyle.
Na drugi dzień proboszcz znowu pyta:
– Nie wiesz czasem, czy się coś nie wydarzyło? Wszyscy tacy podejrzanie milczący.
Nic nie odpowiadam, może bezwiednie brwi unoszę.
– Wydaje mi się, że coś było, tylko powiedzieć mi nie chcą. Wcześniej czy później któryś pęknie. Zmarnowali mi święto, a ja je tak lubię. Ale nic to, najważniejsze, że spokojnie było i nic się nikomu nie stało. Chwała Najwyższemu. Wiesz, w oktawę też trzeba będzie uważać. Sami zadbamy, strażaków już nie będziemy angażować. Mamy swoich stróżów, Michał Archanioł, Antoni, nasz patron, Józef i wszyscy z litanii. Bać się więcej nie będziemy.