Podkusiło mnie, bo przecież nie musiałem, pojechać z kościelnym po tatarak i sitowie. Trzeba solidnie umaić kościół, bramę i plac na święta. Najpierw, nieświadom wszystkiego, podpowiadam, że na proboszczowskim stawie są ze dwie kępy dorodnego tataraku. Kościelny się tylko uśmiechnął, tak jakoś chytrze, a proboszcz od razu zdenerwował.
– Patrz, jaki rozdawny. Z cudzego. Wara wam od moich stawów. Całkiem przetrzebiliście ostatnio. Ani gałązki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Jedziemy furmanką kościelnego, Baśka – jak nazywa kościelny swoją kobyłkę – podryguje, od czasu do czasu udając przyśpieszenie. Nic to, mamy czas. Mówił mi rano, gdy namawiał do udziału w wyprawie, że zna miejsca, a przy okazji pokaże mi jakieś, znane nielicznym, ruiny.
– Raz dwa natniemy. Tam by można kosą, taki tatarak i łatwo dostępny z brzegu.
Jedziemy i jedziemy, końca nie widać.
– Już prawie. O tam, za tą górką w prawo, kawałek w las i już.
Pokazuje, wywijając batem. Baśka wzięła to za przyganę i ruszyła parę kroków żwawiej, a po trzech podrygach wraca do swojego stałego, nieśpiesznego, tempa. Z duktu, wreszcie, wjeżdżamy na dużą polanę z dziwną aurą. Najpierw zadziwia przejmująca cisza, żadnych ptaków, a przecież trzy spore stawy, jeden prawie jak małe jezioro, porośnięte bogato po brzegach, wydaje się, powinno się roić od ptactwa wszelkiego.
– Co tu tak pusto i cicho?
Reklama
– Bo to specjalne miejsce. My też szybko i po cichu bierzmy się do roboty i z powrotem. Tu nie należy długo przebywać. Sam bym tu nie przyjechał. Jak kto się tu dłużej plącze, to może paść na niego urok.
– Co pan opowiada?
– Tu nie ma co mędrkować, to czarcie uroczysko. O, ile tu zginęło, i kozy, owce, koń nawet.
– I co, pewnie jeszcze straszy?
– Jasne. Tu mało kto chodzi. Jak mus tylko. Bierzmy się do roboty.
Nie powiem, poczułem mrowienie po plecach i obejrzałem się raz i drugi wokoło. Człowiek jest podatny na sugestię, tym bardziej jeśli pada z ust takiego fachowca i znawcy, a poza tym podana jest półgłosem, z głową w ramionach i lękliwym spoglądaniem na boki. Rozsądek podpowiadał wprawdzie, że pewnie daję się wkręcać, ale i tak czułem się nieswojo.
Reklama
Pan kościelny wkłada proboszczowskie wodery, klejone wprawdzie łatami z dętki, ale zawsze, bo będzie brodził w wodzie, a ja – gumiaki, takie do kolan, bo powinny wystarczyć. Zaczynamy. Na początku idzie sprawnie, on wycina, ja odbieram i na wóz. Problemy zaczynają się, gdyśmy już dostępne brzegi obrabowali i teraz trzeba głębiej i dalej. Nie mogę dostać kolejnej porcji i każe mi stanąć na jakiejś kępie, nawet nie wiem czego. Staję posłusznie, a on wyciąga do mnie snopek tataraku. Nie mogę dosięgnąć, on zaś nie chce podejść bliżej, przenoszę więc ciężar ciała na tę kępę i ląduję w wodzie. Wody wprawdzie nie za wiele, ale mułu powyżej kolan. Zaśmiewa się jak z najlepszego kawału i puszcza z rąk cały snopek. Rozpływa się to wszystko wokół niego, ale zupełnie o to nie dba, bawiąc się moim kosztem. Potem poważnieje i udziela mi instrukcji, jak nie zostawić, jego przecież, gumiaków w mule.
– Palcami do góry i do przodu ciągnąć z całej siły. Nie tak. Piętą nie wolno, bo noga sama wyjdzie, a but zostanie. Kto go potem dosięgnie?
Będzie potem parę dni opowiadał organiście, proboszczowi i każdemu, kto tylko zechce słuchać, jak wikarego ratował z topieli w czarcim uroczysku.
W przededniu uroczystości ostra dyskusja w zakrystii, wchodzę w jej trakcie, nie wiem, o co poszło. Słyszę, jak pan kościelny, w dosyć emocjonalny sposób, uświadamia proboszcza, że absolutnie nie ma racji.
– Mnie powinni zapytać. Jakie zesłanie? Zesłanie to jest kara, to jest wyrok. Jak u nas w historii, mało to zesłańców było? To co? Duch Święty za karę został zesłany?
– Ale tłumaczę ci, jak komu normalnemu, że to są tylko nasze, regionalne, no dajmy na to narodowe, historyczne skojarzenia. W innych językach tak to nie brzmi. Można np. zesłać komuś prezent, dar jakiś.
– To raczej posłać albo podarować. Co się proboszcz kłóci, tego się obronić nie da. A jak, dajmy na to, było kiedyś, po łacinie?
– Pentecostes. I co?
– Ale co to znaczy?
– Pięćdziesiątnica. Tyle dni po Zmartwychwstaniu.
– To też do niczego.
– No wiesz co. To co byś ty proponował, geniuszu?
– Posłanie byłoby lepsze. Nie ładniej?
– E tam. Zesłanie to z góry, a posłanie to takie powszechne, między nami.
Reklama
Wtrącam się, niepotrzebnie zupełnie, do rozmowy z własną propozycją.
– Mówi się też wylanie, rozlanie.
– No masz. Kolejny mądry. Po co robicie to zamieszanie? Tak jest napisane w mszale i tak ma być. Koniec, kropka. Roma locuta, causa finita. Jasne?
– Że co?
Kościelny zwraca się do mnie, bo ma wątpliwości, czy proboszcz nie obraża go aby w obcych językach. Tłumaczę. Kwituje machnięciem ręką.
– Co to takie gadanie. Jak kto nie ma argumentów albo się czuje przyparty do muru, to się będzie wywijał takimi formułkami.
Proboszcz czerwienieje na twarzy. Unosi obie ręce, jak do rzucania anatemy, ale się chyba miarkuje bądź lepszy pomysł mu przychodzi do głowy, opuszcza ręce i bez słowa wychodzi. Wraca za moment, zziajany, ze Słownikiem języka polskiego w ręce.
– Patrz, niedowiarku, co tu jest napisane.
– A co mi tu proboszcz będzie grube książki pod nos podtykał. Ja wiem swoje.
– Tu zobacz. Widzisz?
Kościelny przymuszony czyta, ale nie to pod proboszczowskim palcem, tylko obok. I triumfuje.
– Ha. A tu zaraz co jest. O. Zesłaniec. Nie mówiłem, nawet książka tak samo mówi.
– Powiedz mu coś, bo nie wytrzymam. Ty nie mędrkuj, tylko lepiej do spowiedzi idź, żeby trochę miejsca zrobić dla Ducha Świętego i Jego darów.
– Ja z Duchem Świętym jestem blisko na co dzień. To z szacunku dla Niego mi ta nazwa się nie podoba. O ludzi chodzi.
Reklama
– Ja tam twojej pobożności nie oceniam, ale na twoim miejscu bym się tak nie chwalił, kolegą od razu nie robił.
Nie wiadomo, czy nie skończyłoby się jakąś zmianą w teologii, czy też większą awanturą, gdyby nie tragiczny w brzmieniu głos zza drzwi.
– Pali się, ludzie!
Wybiegliśmy za zakrystię, rozglądając się bezradnie. Tego, co krzyczał, nie było już w zasięgu wzroku. Pognał z tą wiadomością dalej, przywołując pomocy.
– Gdzie się pali?
Proboszcz z trwogą spogląda w stronę plebańskiego obejścia, bo to stamtąd pojawia się coraz większy dym.
– Dzwoń w dzwony – rzuca do kościelnego. – A ty – to do mnie – do remizy, po straż.
– Przecież tam nikogo nie ma.
– Syrenę włącz.
Kościelny pobiegł do dzwonnicy, a my z proboszczem biegniemy poza parkan kościoła. Proboszcz łapie pierwszego napotkanego człowieka.
– Co się pali? Plebańska stodoła?
– Nie, stóg tam z tyłu, u sąsiada. Dzieci pewnie podpaliły, ale ogień może się przenieść. Lecę do remizy.
– Dobrze, leć. A ty za mną – mówi do mnie. – Ja biorę wiadra, ty drabinę i na naszą stodołę, będę ci podawał, a ty lej po dachu. Dobry Pan Bóg. A mówiłem skurczybykowi, żeby stogu nie stawiał tak blisko. Masz teraz. Drabina z tyłu jest powieszona, pod dachem stodoły. Sutannę zdejmij, jak wleziesz?
Reklama
Wszystko to dynamiczne i groźne. Rzeczywiście widać już z podwórka jęzory ognia. Wystrzeliwują na kilka metrów. Zewsząd zbiegają się ludzie. Pożar uruchamia wszystkich, do których tylko wiadomość dotrze. Ogień to żywioł straszny, jak nie opanuje się źródła, nie stłumi się w zarodku, to potrafi pójść z dymem i połowa wsi. Myśl o dawnych pożarach pozostaje długo w zbiorowej pamięci. Biegną więc wszyscy, każdy się przyda. Kościelny, który jak usłyszał syrenę, to przestał dzwonić, jest teraz ze mną na dachu. Od studni do naszej drabiny ustawia się wąż ludzkich rąk i zaczynają docierać wiadra. Kościelny, jako strażak z wieloletnim stażem, dowodzi. Zajmuje się słomiana strzecha stodoły sąsiada. Zjawia się straż i uruchamia motopompę. Całe szczęście, że blisko są stawy i wody akurat nie brakuje. Jest jakieś piękno w tej determinacji i walce, tylko nie ma tego komu dostrzec, bo wszyscy są uczestnikami tego teatrum tremendum. Ogień osiada, bo stóg się zmniejszył do niewielkiego kopca spalenizny. Strażacy ugasili też stodołę sąsiada i polewają prewencyjnie te bliżej stojące. Kościelny, kiedy już groza opadła, woła na kolegów strażaków, pewnie by pokazać swój udział w akcji. Nie przewidział ich poczucia humoru. Kierują na niego strumień wody i tylko to, że usiadł, ratuje go przed upadkiem z dachu stodoły. Wyrzekał będzie przez tydzień i dochodził odszkodowania od proboszcza za poniesione straty.
– Na honorze chyba tylko, bo po ciele widać, żeś cały. Po co było się chwalić?
– Zamiast domy maić, to do ognia trzeba było biec. Zły znak. Tak ludzie mówią.
Kościelny zmienia temat i ton.
– Głupstwa gadają, a ty, kościelny człowiek, nie potrafisz się przeciwstawić, tylko powtarzasz te brednie. Już ja im powiem. Zaraz, kto to mówi kazanie jutro?
– Pytający – odpowiadam nieśmiało, żeby znowu nie sprowokować proboszczowskiego gniewu.
– Ja? No popatrz, jak dobrze się składa. Na pewno? Hm. To musi być mocne słowo, kazanie katechizmowe, kerygmat, o tak lepiej powiedzieć. Trzeba wyjaśnić tę tajemnicę wiary. Oczywiście, na ile się da. Nie masz czasem jakiego gotowego? Ten pożar mnie rozstroił. Nie wiem, czy uda się myśli jakie pobożne zebrać.
Mówi i popatruje spod czoła na mnie. Oburzam się.
– Ja też gasiłem.
– O takie tam, na stodole stać i dwa wiadra wylać, też mi gaszenie. Mnie to przejęło, wystraszyło. A jakby tak, obora blisko, bydełko nasze, a i do plebanii niedaleko. Tak ci się tylko mówi. To dla mnie był stres. O, jeszcze mi się ręce trzęsą. Poważnie mówię, żeby dojść do siebie potrzeba czasu. Nie nakłaniam, skądże. Ustalone było, wiadomo, ale jakbyś tak może pomyślał, w papierach pogrzebał, altruizmem się wykazał. Co?
Reklama
Kościelny zrobił jakiś gest, ale zanim cokolwiek pojawiło się na jego ustach, zostało bezwzględnie stłumione.
– Ani się waż. Brama nieubrana. Idź, zacznij, przyjdę ci pomóc. No.
Mnie znowu coś wiedzie na pokuszenie i pytam:
– No dobrze, w drodze wyjątku. A mogę zacząć od waszego sporu, rano, o nazwę święta?
– Mądre to? – Widząc jednak moje rozczarowanie w oczach, koryguje: – A zaczynaj, od czego chcesz, tylko potem...
– Wiem. Mocne słowo.
– Mniej więcej. Wieczorem, jak chcesz, możemy nad tym przysiąść.
– Nie chcę, bo mi znowu proboszcz pokreśli, ładu potem nie da się dojść. Ryzyk-fizyk.
– Niech ci będzie. Boże, kłuje mnie coś w boku. Idź na razie pomóż kościelnemu z bramą. Ja chyba muszę się położyć, krople jakie wziąć.
Proboszcz rzeczywiście mizernie wyglądał i wieczorem, i rano. Napominaliśmy z gospodynią, ostrożnie, coś o lekarzu, pogotowiu może. Tak jak się spodziewaliśmy, zostaliśmy zrugani i tyle.
– Co z takim uparciuchem zrobić. Niech go ksiądz dzisiaj oszczędza, jak się da. Lichy jest, widać. Ogłoszeń niech nie robi, bo się jeszcze zdenerwuje.
Życzenia gospodyni nie zostały spełnione z prostej przyczyny – proboszcz po pierwszej Mszy odzyskał siły i poprzednią, stałą werwę.
Reklama
Idziemy rano do kościoła, widok przepiękny. Wszystko zielone i kwitnące. Każde wejście na plac kościelny umajone bogatym wieńcem z girlandami. Tak samo trzy wejścia do kościoła. To zasługa zelatorek, róż Żywego Różańca i młodzieży. Chodnik, po którym pójdzie procesja, jak dywanem, zasnuty tatarakiem i sitowiem. Brama główna, która jest jednocześnie dzwonnicą, jak łuk tryumfalny w starożytnym Rzymie. Samo wnętrze kościoła w witkach brzozowych, tataraku i kwiatach. Uroczystość Zesłania Ducha Świętego, od samego patrzenia widać, że się dzieje. Tak, tu i teraz. W tym kościele, w tej przestrzeni, na tych ludzi, na ich głowy, przygarbione od pracy plecy, na ich prośby i marzenia zostaje wylany Ten, co ożywia i broni. Daje siły, pomnaża cierpliwość, uczy przebaczać, ratuje od załamania, podpowiada dobre i skuteczne słowo, rozjaśnia myśli, prostuje życiowe pogubienia, namawia do radości i śmiechu mimo wszystko. Chwytamy się tej obietnicy, że jest, nigdy nie odchodzi, nie obraża się na nas, nie zostawi, że działa zawsze, czy jesteśmy tego świadomi, czy też, jak najczęściej bywa, nie mamy pojęcia. Dziś, to święto, nam o tym wszystkim przypomina.
Krótka odprawa tuż przed Mszą św. z organistą, kościelnym i ministrantami. Proboszcz do organisty:
– Krótka przygrywka chorałowa i jak usłyszysz dzwonek, to od razu Veni Creator.
– Po łacinie?
– A tam. Dostojnie, godnie niech wybrzmi. Nie poganiaj, daj ludziom się wyśpiewać. Aspersja, a zaraz potem procesja. Pamiętaj, nie schodzisz z chóru. Siedź i graj, no i, oczywiście, śpiewaj. Pamiętaj, do kroku. Idzie się wolniej, żeby nie było, że my jedną zwrotkę, a ty dwie dalej. No. A sekwencja tak samo. Powoli, nie przyśpieszaj. O i jeszcze, żebyś mi z tej pieśni Przyjdź, Duchu Święty nie robił walczyka. Daj scholi zaśpiewać nie tylko „Alleluja”, ale może i na ofertorium, i na dziękczynienie, naćwiczyły się, należy się im. Ministranci, na procesji dzwonić, czym tylko się da. Kościelny, masz chłopów do dzwonów? Asysta cała wychodzi, pamiętaj i nie drocz się z kobietami. No. Wikary, czuwasz nad procesją, kazanie powiedz ładnie i tackę solidnie zebrać z kościelnym. Wszystko w rękach Opatrzności Bożej.
– A jakby padało?
– W Zielone Świątki? Zgłupiałeś.
– A 2 lata temu?
Reklama
– Phi, takie padanie, to ja kropidłem większy deszcz robię. Nie wydziwiaj, obejdź jeszcze wszystko i mnie ubieraj. Przyznam się wam, jak ja lubię to święto. Odmłodniałem. Naprawdę. Aha, wiesz, nie lubię się wtrącać, a do kazań cudzych to już wcale, ale nie mógłbyś skrócić tego wstępu? A co kościelny, a co proboszcz, kogo to interesuje? Nazwa jest, jaka jest, i wszyscy to rozumieją, poza naszym kościelnym, oczywiście. Jest tu z tego znany.
Kościelny wrócił się z drzwi.
– Absolutnie, protestuję. Ma być, jak było. Rzetelnie i bez pomijania. Proboszcz się boi, bo słabo w tej dyskusji ze mną wypadł, o. Niech wikary nie słucha, tylko... Ja to bym jeszcze dołożył, bo zanim ksiądz wtedy przyszedł, to ja żem już proboszczowi całą sprawę wyłuszczył. Mogę powtórzyć.
– A róbcie wy wszyscy, jak chcecie, w ogłoszeniach i tak wszystko sprostuję. A teraz już nie żarty. Do roboty. Mikrofony po drodze sprawdź, zobacz, czy chorągwie i feretrony powynosili, żeby mi potem, w czasie aspersji, nie plątali się pod nogami. Ogień zrobiony? Łódka? Sprawdź, czy kadzidła jest wystarczająco. Tuwalnia, kto ma? A. Dobrze. Woda święcona, kropidło. Nieś uważnie kociołek, dwa kroki przede mną, nie przechylaj, bo jeden mi do buta chlusnął.
Chwila bądź dwie i jesteśmy uspokojeni i gotowi. Organista już gra, szyk karnie ustawiony, proboszcz w czerwonym ornacie, półgłosem odmawia dawne modlitwy po łacinie. Najbardziej przejęty jest ten od wody święconej, niesie uważnie kociołek, jak kopiec jajek po śliskim podwórzu.