Adam Szewczyk: To Księdza debiut w roli proboszcza?
Ks. Tomasz Mędrek: Tak, to moja pierwsza parafia, w której jestem proboszczem. Wcześniej, bezpośrednio po święceniach, byłem wikariuszem w Myśliborzu, następnie abp Zygmunt Kamiński wysłał mnie na studia do Stanów Zjednoczonych, z których wróciłem w 2015 r. Przez siedem lat pełniłem funkcję dyrektora administracyjnego AWSD w Szczecinie, a od 2019 r. posługuję w tutejszej parafii.
To parafia położona na skraju Szczecina, na styku miasta i wsi, przez wielu nazywana „parafią przy torach”. Kto ją tworzy?
Duszpasterstwo w parafii św. Cyryla i św. Metodego rozpoczęło się trzy lata temu, gdy na Wielkanoc zamknięto kościoły z powodu pandemii. Wówczas przyszła mi myśl, że choć kościoła nie mamy, to przecież Mszę św. można odprawiać na świeżym powietrzu, na parkingu. I tak pierwsze Eucharystie, na których z wolna zaczęli pojawiać się ludzie, sprawowałem pod namiotem. Terytorialnie parafia jest dość rozległa, jednak trudno oszacować ilu liczy mieszkańców, gdyż nie wszyscy się meldują, wiele osób wynajmuje mieszkania. Zasadniczo jest to parafia ludzi młodych. Wśród aktywnych parafian są też osoby starsze, które zamieszkały na tym osiedlu będąc na emeryturze. Jest też sporo osób z Ukrainy, którzy mieszkali tu jeszcze przed wojną.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Skacze Ksiądz ze spadochronem. Skąd to nietuzinkowe hobby?
Wielu księży ma różne pasje, np. motocyklową, znam księdza uprawiającego szybownictwo, są strażacy. Moja zaczęła się od… rollercoastera. Bardzo lubiłem jeździć do parków rozrywki, każdy rollercoaster to było to coś, pęd, prędkość, ale ciągle jeszcze nie to, czego oczekiwałem. Stąd pomysł, by spróbować skoków ze spadochronem. Podczas studiów w Stanach Zjednoczonych zdecydowałem się na skok spadochronowy w tzw. tandemie, czyli przypięty do instruktora. Do dziś zapamiętałem jak spojrzałem w dół z wysokości 3 km i co przeżyłem, kiedy wyskoczyliśmy z samolotu. Był to najlepszy rollercoaster na świecie, aczkolwiek nieco kosztowny – pojedynczy skok kosztował wówczas koło 200 USD. Po wylądowaniu oznajmiłem instruktorowi, że chciałbym skoczyć jeszcze raz, jednak wizja słonej zapłaty za każdy kolejny skok mnie przerażała. Instruktor zaproponował: To zrób licencję i będziesz skakał za 25 USD. I tak się stało.
W trakcie studiów za oceanem miałem do dyspozycji jeden dzień wolny, był to piątek. Niedaleko parafii, w której stacjonowałem odnalazłem strefę spadochronową. Zapisałem się na kurs. W Stanach, żeby otrzymać licencję wymagane jest oddanie 25 skoków. Najpierw z dwoma instruktorami, później z jednym, a już tak w okolicach ósmego, dziewiątego, następują skoki samodzielne, choć w dalszym ciągu pod okiem instruktora. Sądzę, że tak naprawdę skoki spadochronowe wpisują się w realizację wielkiego pragnienia człowieka – żeby latać.
Reklama
Jedyną barierą było przełamanie siebie? Nie były potrzebne specjalne badania, przejście biurokratycznej ścieżki?
Oczywiście badania są wymagane, choć raczej odbywa się to na zasadzie deklaracji, że jestem zdrowy. Podjęcie tego hobby wymaga też pewnej odwagi. Pierwszy skok, w tandemie, był dużo łatwiejszy. Prawdziwy stres pojawił się przed skokiem z własnym spadochronem na plecach. Towarzyszyło mi dwóch instruktorów, którzy wyskoczyli z samolotu wraz ze mną, trzymając mnie za ręce i nogi po to, by się przekonać, czy w powietrzu reaguję racjonalnie. W trakcie tego skoku poddawany byłem testom pozwalającym określić poprawność wykonywanych poleceń i czynności. Przede wszystkim należało instruktorom udowodnić, że potrafię otworzyć spadochron. Czuwali przy mnie gotowi do pomocy, gdybym sobie z tym nie poradził. Doskonale pamiętam, kiedy go sam po raz pierwszy otworzyłem. Instruktorzy mnie wówczas puścili i… nastąpiła ogromna cisza. Było to na wysokości 2 km. Nie było słychać śpiewu ptaków, żadnych szumów, i to przez kilka minut dryfowania w powietrzu ku lądowisku.
Ile skoków ma Ksiądz na swym koncie?
Na liczniku mam ich niewiele, jeśli chodzi o świat spadochroniarski, bo około 230. Teraz, gdy jestem proboszczem znacznie trudniej mi się wyrwać, by poskakać ze spadochronem. Większość tych odbytych zaliczyłem jeszcze w Stanach. W naszym województwie są przynajmniej dwa miejsca, gdzie można uprawiać tę dyscyplinę: w szczecińskim Aeroklubie oraz w Chojnie. To bardzo przyjemne strefy. Jednak to, co chyba skoczków przywiązuje, to wspólnota, która się tworzy, kiedy przyjeżdżamy na lotnisko, gdy witamy się ze znajomymi. Tak, jak w każdym środowisku, gdzie razem realizujemy swoje pasje.
Jak reagują parafianie na wiadomość, że ich proboszcz buja w obłokach?
Nigdy się nie dopytywałem. Kiedyś stanęliśmy grupką pod kapliczką na chwilę rozmowy i przy tej okazji sporo osób dopytywało się o procedury, bezpieczeństwo. Wielu parafian dzieliło się tym, że też chcieliby spróbować skoku, inni kategorycznie się zapierali, twierdząc, że w życiu by tego nie zrobili. Czasem, gdy mam nagrany skok chętnie się jednak zatrzymują, by zobaczyć filmik.
A co ze strachem?
Strach był. Jednak po kilku skokach zauważyłem, że jakby zniknął, a może nie zwracam na niego aż takiej uwagi. Bardziej odczuwam stres, który raczej dopomaga, zwłaszcza w fazie przygotowań do skoku, żeby wszystko sprawdzić, czy sprzęt jest poprawnie ułożony, czy mam przy sobie wszystkie potrzebne rzeczy. Natomiast kiedy się wyskakuje z samolotu myślę, że tego strachu tak się nie odczuwa, zwłaszcza jeżeli skacze się z kimś. Na początku, kiedy człowiek nauczy się skakać, wielką frajdę sprawiają skoki samodzielne, kiedy mogę być sam w powietrzu, ale z czasem większą przyjemność sprawia latanie z kimś, wykonywanie różnych manewrów, podlatywanie do siebie, odlatywanie. Ostatnio jeden z moich kolegów wprowadził mnie w technikę lotu w powietrzu zwaną trackowaniem, gdzie skoczek spada i jednocześnie jak najszybciej przemieszcza się do przodu. To ogromna frajda!