Margita Kotas: Wielu ludzi u kresu życia mówi, że nie tyle boi się śmierci, ile związanego z odchodzeniem cierpienia. Dlaczego tak nas ono przeraża?
Ks. Jacek Marciniec: Jeśli wmówimy sobie, że zdrowie i dobre samopoczucie są najważniejsze, to wtedy, kiedy się one skończą, nic nie będzie mieć sensu. Człowiek może żyć nieustannie w lęku, bo boi się umierania – nie tylko tego ostatecznego, ale i egzystencjalnego: szef jest męczący i to mnie zabija, żona ma wady i to też mnie zabija, dzieci nie są takie zdolne, jak bym chciał, w pracy nie układa się po mojej myśli, i tak powoli umieram. Człowiek żyje w lęku, w pewnej niewoli. O tym też mówi List do Hebrajczyków; Jezus przyszedł uwolnić wszystkich tych, którzy przez całe życie wskutek bojaźni śmierci byli podlegli niewoli. To znaczy, że chce On nas wyzwolić z takiego patrzenia, że umieramy i nic dobrego nas już nie spotka, a naszą perspektywą jest wyłącznie cierpienie.
Reklama
A może tak jak w wielu sprawach chcemy pójść na łatwiznę, boimy się tego trudu, bo przecież odejście z tego świata w chorobie, w cierpieniu jest trudem. Może to chęć ucieczki?
Niestety, jeśli życie ma być wybieraniem tego, co łatwiejsze, co mniej boli, to zawsze będziemy uciekać przed trudem. Wtedy tak naprawdę uciekamy przed miłością, bo jeśli ktoś odważa się na miłość, musi być gotowy na cierpienie, rezygnację z samego siebie – to bardzo ważny rys człowieczeństwa, bo człowiek jest jedynym stworzeniem, które wie, że cierpi. Inne stworzenia, owszem, też cierpią, ale człowiek ma świadomość tego, że cierpi – cierpienie jest dla niego czymś więcej niż samym bólem, jest jakimś przeżyciem. Człowieczeństwo jest związane z podjęciem ryzyka przekraczania lęku przed cierpieniem. Tym jest męstwo, że lęk zostaje przekroczony w imię innych wartości, które są dla nas istotne, w imię drugiej osoby, która jest dla nas ważna. Benedykt XVI napisał: „Oburzenie na cierpienie, które nam się dzisiaj wpaja i które podaje się za wybawienie, nie kładzie kresu cierpieniu, lecz w istocie sprawia, że staje się ono nie do zniesienia”. Wiara też nie kładzie kresu cierpieniu, ale daje siłę, żeby się z nim zmierzyć, i daje nadzieję. Bardzo pięknie Benedykt XVI napisał w encyklice Spe salvi (Nadzieją zbawieni), że cierpienie jest takim miejscem, gdzie się tej nadziei uczymy, gdzie się zapala światło w ciemności. Człowiek często dopiero w cierpieniu staje się uważny na to, co Bóg chce mu powiedzieć.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Czy cierpienie musi mieć miejsce w naszym życiu?
Cierpienie jest nieodłącznym elementem życia, stanowi część naszego człowieczeństwa. Ono jest wpisane w naszą egzystencję, ale nie chodzi o to, żebyśmy byli takimi przemądrzałymi rozmówcami Hioba, którzy chcą być nauczycielami sztuki cierpienia. Chodzi raczej o to, żeby spojrzeć na problem cierpienia z innej perspektywy, pamiętając, że jest to wielka święta tajemnica i trzeba zamilknąć z wielkim szacunkiem przed człowiekiem cierpiącym. Jest taki film Ostatni samuraj z 2003 r., którego bohater – Nathan Algren walczy u boku mistrza samurajskiego Katsumoto, pomaga mu w honorowym odejściu, a później opowiada o tym młodemu cesarzowi. Gdy cesarz prosi go, by opowiedział mu o śmierci Katsumoto, o tym, jak umierał, Nathan odpowiada mu: „Opowiem ci, jak żył”. Tak naprawdę chodzi więc o sztukę życia, umiejętność życia; o to, aby szukać w nim motywów miłości, nadziei i tego, co rozświetli naszą codzienność, żeby nie była skazaniem na cierpienie.
Reklama
Czy Bóg, gdy obdarza nas chorobą, mówi: Sprawdzam, jak bardzo Mi ufasz, jak mocno Mnie kochasz i ile oddasz mi samego siebie?
Cierpienie bywa próbą, natomiast nie chciałbym tego tak ujmować. Nie wyobrażam sobie, żeby jakaś matka świadomie prowokowała cierpienie dziecka, była ciekawa, ile ono wytrzyma, i hartowała je w taki sposób. Cierpienie jest tajemnicą Bożej pedagogii, ale to nie jest tak, że Pan Bóg daje nam cierpienie w sposób zimny, wyrachowany – to nie leży w Jego naturze. Przede wszystkim Bóg jest dobry, jest kochającym Ojcem. W procesie wychowania czasami są potrzebne i gorzkie lekarstwa, ale mają one służyć naszemu rozwojowi, a ostatecznie naszemu zbawieniu. Nie można tego odseparować, odizolować i powiedzieć: a teraz dam ci cierpienie, zobaczymy, ile wytrzymasz. To byłoby nie tylko nie Boże, ale i nieludzkie. Bóg dopuszcza czasami pewne sytuacje, które dla nas są egzystencjalnie trudne, żeby wyprowadzić z tego nasze ostateczne szczęście – zbawienie.
Często słyszymy, że Bóg daje nam taki krzyż, jaki jesteśmy w stanie udźwignąć. Czy zatem nasze pytanie w obliczu cierpienia: „dlaczego ja” jest grzechem? Czy Bóg daje nam prawo do buntu?
Przed Bogiem mamy zawsze być prawdziwi, autentyczni i dlatego, jeśli nas coś boli, to tak jak przed lekarzem mówmy Mu co. Nie rozumiemy naszego cierpienia, wobec tego zrozumiałe jest to, że przechodzimy przez okres buntu. Ważne, by stawać z tym wszystkim, co przeżywamy, przed Bogiem. Jedna z interpretacji imienia Hiob mówi, że to nie tylko człowiek prześladowany, cierpiący, ale że można jego imię tłumaczyć jako wołanie: gdzie jest ojciec? Aja abu. Dlatego jeśli ktoś, tak jak Jezus na krzyżu, woła do Boga, nawet w jakimś rozdarciu i wielkim cierpieniu, to jednak z Nim rozmawia, odnosi się do Kogoś, w kim chce szukać oparcia, pomocy. Wobec tego nasze wołanie do Boga jest tu uprawnione. Musimy natomiast zrozumieć, że nie pomoże nam odnalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego mnie to spotyka, bo to nie zmieni tej sytuacji. Zmienić ją może tylko wołanie do Boga, żeby mnie ratował, żebym nie był sam – wówczas Bóg jest razem ze mną w tym, co przeżywam. To bardzo ważne, żeby mieć takie doświadczenie Pana Boga, który mnie słyszy, który rzeczywiście jest obecny pośród mojego cierpienia.
Reklama
Czy cierpienie fizyczne, utrata samodzielności i zdanie się w chorobie na innych nie odziera nas z naszej godności? Choroba, która ogranicza naszą fizyczność, odbiera nam przecież w pewnym sensie wolność...
Absolutnie nie, godność nie jest zależna od stanu zdrowia. Jezus, kiedy był odarty z szat, nie był odarty ze swojej godności. To grzech odziera człowieka z godności, a nie brak sprawności czy odpowiedniego ilorazu inteligencji. Musimy zapytać, kim jest człowiek, żeby to zrozumieć; właściwa antropologia pomaga nam spojrzeć na to, co tak naprawdę jest fundamentem ludzkiej godności. Wolność nie wyraża się w tym, że mogę się swobodnie, niezależnie poruszać, robić to, na co mam ochotę. Wolność jest w tym, że mogę za kogoś ofiarować moje życie. Jezus był najbardziej wolny wtedy, kiedy przebaczył oprawcom. Człowiek natomiast jest najbardziej wolny i sięga po szczyt człowieczeństwa wtedy, kiedy robi rzeczy najtrudniejsze.
Skoro cierpienie jest nieuniknionym elementem ludzkiego życia, to dlaczego nie potrafimy się do niego przygotować? Myślę również o cierpieniu tych, którzy towarzyszą swoim chorym bliskim. Choroba członka rodziny, jego fizyczne cierpienie przynosi cierpienie także nam – choćby to powodujące ból duszy frustrujące uczucie bezsilności, wadzenie się z Bogiem...
Cierpimy, bo kochamy. Gdyby nie było bliskiej relacji między nami a chorym, to nie byłoby takiej frustracji, bylibyśmy obojętni, pielęgnowalibyśmy chorego mechanicznie. Jeśli jednak kochamy chorego, to jego cierpienie nas porusza, i nie chodzi o to, by to nasze cierpienie wyeliminować, bo okazałoby się, że w ten sposób eliminujemy część więzi z tą osobą. Jest taki niesamowity wiersz Zbigniewa Herberta Do Piotra Vujičića, który kończy się słowami: „Wytłumacz to innym/ miałem wspaniałe życie/ cierpiałem”. To nie jest pochwała masochizmu, to doświadczenie człowieka, który rozumie, że także w tym, co trudne, co bolesne, ujawnia się jego człowieczeństwo. Nie można obniżać lotów do jakiegoś drobnomieszczaństwa, do takiego stylu życia, który kojarzy się tylko ze zdrowiem, z pomyślnością, sukcesem, bo wtedy przeoczymy w życiu coś ważnego i staniemy się niewolnikami płytkiego bytowania.
Jan Paweł II, zwracając się do chorych w sanktuarium w Banneux w Belgii, powiedział: „Cierpienie samo w sobie jest złem”. Zmagający się z chorobą nowotworową i utratą głosu ks. Józef Tischner w odpowiedzi na pytanie, czy cierpienie uszlachetnia, napisał na kartce: „Nie uszlachetnia”. Z kolei w ostatnim opublikowanym tekście Miłość napisał wprost, że cierpienie zawsze niszczy, a tym, co dźwiga i wznosi ku górze, jest miłość. Co możemy zrobić, żeby nasze cierpienie było wartością?
Ważne jest to, żeby nie postrzegać chrześcijaństwa jako gloryfikowania cierpienia. Stąd tak wyraźne teksty ks. Tischnera i Jana Pawła II, żeby nie było w chrześcijaństwie takiego myślenia: im gorzej masz na ziemi, tym lepiej będziesz miał po śmierci, Pan Bóg wszystko ci wynagrodzi, więc wytrzymaj. Absolutnie nie. Mamy prowadzić do minimalizacji cierpienia. Ojciec Pio, który przyjął cierpienie przez stygmaty, był twórcą szpitala, który nosi nazwę Dom Ulgi w Cierpieniu. Jest to konkretne zadanie wyznaczone nam przez samego Chrystusa – który jest pierwszym miłosiernym Samarytaninem – żeby przynieść komuś ulgę w cierpieniu. Cyprian Kamil Norwid pięknie o tym powiedział: „Cała tajemnica postępu ludzkości zależy na tym, aby coraz więcej stanowczo, przez wcielanie dobra i rozjaśnianie prawd, broń największa, jedyna, ostateczna, to jest męczeństwo, uniepotrzebniało się na ziemi”. To nie jest szukanie cierpienia, tylko to, co zrobił Jezus – przyjmowanie w imię miłości tego, co konieczne, żeby uratować człowieka. Myślę, że dużo o znaczeniu cierpienia powiedział Viktor Frankl, austriacki psychiatra i psychoterapeuta, który potrzebę sensu ocenił jako najwyższą wartość w ludzkim życiu. To, co przeżywamy, co jest trudne, możemy potraktować jako dar, żeby nie było czymś bezsensownym. Wiele osób starszych ma takie poczucie: kiedyś to ja mogłem pomagać rodzinie, kiedyś byłem potrzebny, a dziś to już jak taka kula u nogi i to mnie trzeba pomagać... Tymczasem Jezus zrobił najwięcej na krzyżu, kiedy miał unieruchomione ręce i nogi, bo kochał nas oraz zbawiał przez ofiarę ze swojego życia, przez ofiarowanie siebie. Dlatego nasze cierpienie jest ceną za życie, za miłość. Kiedy ryzykujemy i chcemy tracić siebie dla innych, to nawet wtedy, kiedy wydaje się to takie słabe, jeśli mogę to za kogoś ofiarować, choćby tę codzienność, która jest naznaczona niemocą, to w perspektywie Bożej ekonomii może się to okazać o wiele większym darem niż charytatywne szaleństwo nastawione na wielką aktywność. To nie są jakieś transakcje, to nie jest handel wymienny, ale pokorne ofiarowanie swojej codzienności, swoich cierpień, swojego życia, aby komuś uratować wieczność. To nie może być dyktowane niczym innym tylko miłością. Wtedy to nie cierpienie jest na pierwszym planie, a dobro drugiej osoby, o którą zabiegam, o którą walczę.
Chory na glejaka mózgu ks. Jan Kaczkowski w jednej ze swoich wypowiedzi szczerze przyznał: „(...) naprawdę wszystko można schrzanić, także chorowanie”. Jak zatem nie schrzanić czasu swojej choroby, czasu cierpienia?
To jest pytanie o to, jak nie schrzanić swojego życia, bo choroba jest takim momentem, który przychodzi na jego pewnym etapie. Jak dobrze i mądrze żyć, by nie ustawiać się tylko w defensywie, w lęku, żeby Pan Bóg nie był potrzebny tylko w nieszczęściu i jak piorunochron odganiał od nas cierpienia i zapewniał nam pomyślność. Chodzi o taką odwagę życia, gdzie mam tak wiele miłości, że ryzykuję zdrowie i siły, pieniądze, czas, i nie myślę o tym, iż cierpię, tak jak matka nie myśli o tym, kiedy zajmuje się dzieckiem, albo gdy dziecko zajmuje się chorą, starszą matką. Po ludzku to jest cierpienie, zmęczenie, ale na szczęście jest miłość, która pomaga nam podejmować te wyzwania codzienności. A zatem to pytanie jest pytaniem o to, jak być człowiekiem, jak żyć. Cierpienie natomiast, paradoksalnie, niejednokrotnie otwiera nam oczy, pozwala spojrzeć szerzej, bo człowiek w codziennym pędzie często nie potrafi się zatrzymać. Clive Staples Lewis powiedział, że cierpienie jest megafonem Pana Boga, przez który chce On nam jeszcze wyraźniej coś ważnego powiedzieć – megafonem, „który służy do obudzenia głuchego świata”. Nie po to, żeby człowiek cierpiał, ale żeby odkrył to, co dla niego życiodajne.
Ks. Jacek Marciniec doktor filozofii, kapelan Katolickiego Ruchu Dobroczynnego „Betel”, wykładowca w WMSD w Częstochowie