Reklama

Kultura

Ode złego

Witamy ponownie na naszych łamach Wikarego Makarego. Jego krótkie opowiadanie zamieszczone w bożonarodzeniowym numerze Niedzieli spotkało się z ciepłym przyjęciem naszych czytelników. Zgodnie więc ze złożoną wówczas obietnicą publikujemy kolejną, niepozbawioną poczucia humoru opowieść autora. Miłej lektury!

Niedziela Ogólnopolska 2/2023, str. 48-51

[ TEMATY ]

Opowiadania

NAC

Chrzest dziecka, lata 50. XX wieku

Chrzest dziecka, lata 50. XX wieku

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

– A to ci był przypadek.

Nawet w gwarnym towarzystwie na taki początek, powiedziany donośnym głosem, z odpowiednią tonacją, wszystkie głowy podnoszą się natychmiast. Nawet jeśli ktoś dopowiada jeszcze ze dwa słowa z rozpoczętej rozmowy, to oczy jednak i uwaga przeniesione są już w tamte stronę. Patrzeliśmy więc wszyscy w stronę drzwi od kuchni. Na progu stała gospodyni. W geście i wyrazie twarzy rozemocjonowana do granic wytrzymałości. Widać ledwie doniosła nam tę wiadomość, na świeżo, natychmiast po usłyszeniu. Zanim zdążyła wypowiedzieć jakie słowo, w drzwiach od kancelarii stanął kościelny. Skłonił się nieśmiało wszystkim i kiwając do mnie mówi:

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

– Sprawa jest do wikarego. Pilne.

Macha coraz natarczywiej. Gospodyni piorunuje go wzrokiem, bo efekt napięcia i zaskoczenia szlag trafił i trzeba będzie zaczynać od początku, a i tak to już nie będzie to samo. Ludzie zdezorientowani patrzą to w jedną, to w drugą stronę.

– No idźże, zobacz, o co chodzi – ponagla mnie proboszcz, ciekawy jednak bardziej tego, co też gospodyni przyniosła. Wychodzę, acz niechętnie, bo mnie również zaciekawiła ta sprawa, zupełnie jeszcze niewiadoma, a tyle obiecująca. Kościelny pod iskrzącym spojrzeniem gospodyni wycofał się przezornie za drzwi, tylko rękę zostawił z tym gestem niecierpliwego przywoływania w środku.

Reklama

– Trzeba na zewnątrz, bo on tu nie wejdzie – mówi i idzie ku drzwiom wejściowym.

– Kto? O co chodzi?

– Niech idzie. Tam stoi. Pod bramą.

Kościelny do wszystkich, chyba poza swoimi bliskimi, zwraca się w trzeciej osobie. Już do tego przywykłem i ja. Idę zatem posłusznie za nim zaintrygowany tym tajemniczym interesantem. Jest późne popołudnie, a może i wieczór nawet. W półmroku nie potrafię rozeznać, kto to siedzi na motocyklu przy furtce do plebanii.

– Dobry wieczór – mówię. – Zapraszam do środka.

– Nie, nie. To krótka sprawa.

Wyciąga rękę na powitanie. Mimo kasku na głowie poznaję: to sekretarz partii, dawniej, jak mi mówiono, kierownik miejscowej szkoły. Nie zdążyłem jeszcze zebrać myśli z wrażenia, a on już przeszedł do rzeczy.

– Jest tak. W środę od Koryckich zabierają dzieci, do domu dziecka. Cała akcja będzie, bo to wariat przecież. Przyjadą z milicją i już nie ustąpią. Te dzieci są niechrzczone. Ksiądz wie, jak jest teraz w tych placówkach. Trzeba by jeszcze przed wyjazdem je ochrzcić. Z tym przychodzę. Tu, do kościoła, nikt nie jest w stanie ich przywieść, to trzeba zrobić tam, na miejscu i to dyskretnie, żeby się stary Korycki nie dowiedział.

– Tak, ale wie pan, sakrament to jednak w kościele trzeba. Mówię coś, siłując się z zaskoczeniem i chyba z nieśmiałością.

– To nie jest typowa sytuacja.

– Tam mieszka ich ciotka, to u niej trzeba to zrobić.

Reklama

Kościelny podpowiada już logistyczne rozwiązania, okaże się później, że najlepsze z możliwych. Wbrew pozorom to człowiek konkretu. Co tu dywagować i czas tracić, skoro widać, że trzeba to zrobić tam, a więc to tylko kwestia odpowiednich warunków. Ten konkret w podejściu do życia wymusza bliskość natury, taka służebna postawa wobec jej praw, cyklów i wymagań. Ziemi nie oszukasz – mówi mi przy różnych okazjach, podkreślając wyższość uprawy roli nad jakimkolwiek zajęciem, choćby i najznamienitszym.

Po konsultacji z proboszczem, którego wizyta sekretarza partii w takiej akurat sprawie wcale nie zdziwiła, jedziemy. Zabieramy wszystkie potrzebne akcesoria: księgi metrykalne, wody święcone, święte oleje, rytuał i oczywiście strój odpowiedni do sprawowania świętych czynności. Kościelny po rannej liturgii i obrządku własnego gospodarstwa podjeżdża wozem zaprzęgniętym w gniadą kobyłę, jego chlubę i ulubienicę.

– Biret weź, a nie taką czapkę. Co to, na piknik jedziecie?

Wraca mnie proboszcz z progu plebanii. Dozbrojony proboszczowskim biretem z czerwonym pomponem – po mój na górę byłoby za daleko – sadowię się na furce obok kościelnego.

– A nie marudźcie tam za długo – woła proboszcz z progu i dodaje trochę cichszym głosem: – Pilnuj, żeby się nie opił. Patrzę, zdziwiony, karzącym wzrokiem na proboszcza.

– Przecież jedziemy chrzcić.

Macha z rezygnacją ręką. Jaki byłem naiwny, okaże się za jakiś czas. Póki jedziemy przez wieś, kobyłka popędza, raźnie, lekko przebiera nogami. Nieustannie ktoś nas zagaduje, pozdrawia, pyta. Za wsią zaś, jak tylko koń zobaczył przestrzeń pól ze ścianą lasu w oddali, zwolnił od razu znacznie, jakby tamto to był popis dla widzów.

– Na którą tam umówiłeś? – pytam, patrząc z niepokojem na zegarek.

– Koło południa – odpowiada ze stoickim spokojem.

Reklama

Kościelny nie jest powściągliwy, w mowie jakoś szczególnie. Wobec zaś nowego – a każdy wikary bez względu na to, ile lat by tu nie był, jest nowy wobec proboszcza, który jest stałym elementem, od zawsze, prawie jak kościół – ma mentorski stosunek i nieustannie poucza. Ten instruktaż miejscowych zwyczajów, chlubnych tradycji ma jeszcze swoje odniesienie i uzasadnienie w historii i geografii parafii, a nikt poza proboszczem nie zna tych wszystkich zawiłości lepiej, a i to nie wiadomo do końca, czy nie kościelny bardziej.

– Stąd jestem, a on choć dawno, to jednak przyjechał skądś.

Korzysta więc ze swoich uprawnień w sposób naturalny, spodziewając się pewnie wdzięczności, a nade wszystko uwagi i chwytania w lot wszystkich koneksji powiązań rodzinnych, praw dziedzicznych i tym podobnych. Na niemądre pytania moje, jawnie pokazujące najwyższą ignorancję i brak bystrości, odpowiada niecierpliwie, krzywiąc się i cmokając z niesmakiem.

– Tam jest granica między nami a nimi. – Pokazuje batem ledwie widoczny kamień.

– Te pola nasze, a tamte ich. Od razu widać różnicę.

Patrzę zdziwiony, bo mimo najszczerszych chęci nic sensownego dostrzec nie potrafię, ale się tym wcale nie dzielę, bo już wiem, co bym sprowokował.

– No, rusz się, Baśka! – szturcha lekko batem konia, który rzeczywiście podryguje ze trzy kroki i wraca do stałego, nieśpiesznego tempa, a kościelny do przerwanego wątku. To pole tego, a łąka tamtego. Ten miał dostać od ojca więcej, ale podeszła starego cwana bratowa i awantura, sądzą się już parę lat. O, a tu – mówi, żebym spojrzał – worał się ze dwie skiby; widać po wierzbie, stoi w granicy.

Mijamy jedną wioseczkę, potem las. Co chwilę wraca ten sam przerywnik.

– No, rusz się, Baśka! – z podobnym jak zawsze efektem.

Reklama

– Widawka się bierze z naszego ogrodu – mówi nagle, bo jedziemy przez most. – U proboszcza są pierwsze źródła i stawy, ale potem u mnie silnie bije. Jakie u mnie ryby były. Jedna w jedną. Jak lwy.

– To po co bierzesz od proboszcza ryby, jak swoje masz takie?

– Przed tą powodzią ostatnią były. Poszły w cholerę z wodą i tyle widziałem. Zarybiłem od nowa, ale kiedy to się człowiek dochowa. Milkniemy na chwilę, nasłuchując odgłosów. Z bocznego duktu wyjeżdża traktor z wozem długich żerdzi. Kłaniają się nam i pytają ciekawie.

– A gdzie to, do chorego? Kto by tu, gdzie?

– Zaś by tam – odpowiada kościelny – do chorego. Do chrztu! I pozostawia ich z rozdziawionymi ze zdziwienia buziami, niczego więcej nie tłumacząc.

– Kradzione wiozą – mówi mi ściszonym głosem. – Ze swojego lasu, ale kradzione – dopowiada.

– Jak ze swojego może być kradzione? Kolejny raz kiwa głową z politowaniem na taką ignorancję.

– Bez asygnaty, samowolnie. A widząc moje niezrozumienie, cmoka znacząco i tłumaczy dokładniej.

– Leśniczy musi dać zgodę na wycinkę.

– A skąd weźmiemy chrzestnych dla trójki dzieci? Zmieniam nagle temat. Pomaga.

– No, rusz się, Baśka! – mówi znowu, patrząc na mnie. – Tu może być bieda. Po dwoje to sześć ludzi. Zaczyna wymieniać i liczyć domowników oraz tych z rodziny, co są wtajemniczeni. – Braknie – mówi. A po chwili: – Może się co trafi po drodze, bo tam to skąd.

Jak na zawołanie zza zakrętu wyłania się motocykl z dwójką osób.

Reklama

– O – mówi, pokazując batem z szelmowskim uśmiechem, jakby on sam był sprawcą. Zatrzymuje ich. Informuje, o co chodzi, nie pytając nawet, czy mają ochotę albo czas. Godzą się z uśmiechem.

– To my pojedziemy do sklepu po jakie cukierki dla tych dzieci i zaraz dojedziemy na miejsce.

– Kto to? – pytam z podziwem dla jego skuteczności.

– Agronom z gminy. A ona to pielęgniarka z ośrodka, zdaje się. Baby mówią, że mają się ku sobie.

– I tak się zgodzili od razu? – mówię z uznaniem.

– A co się mieli nie zgodzić. Przecież jest potrzeba, a oni pod ręką. Nie? No cóż,widać, że to wystarczy, a moje zdziwienie jest bez sensu.

– To już wszystkich mamy?

– Ze mną będzie akurat. Żeby się ino stary nie dowiedział, bo będziemy wiali, aż miło. Ostatnio, jak przyjechali po dzieci, to ich z siekierą gonił. Jeden ledwie uszedł. Gówno by uszedł, przypieprzył by mu, ale się o korzeń potknął i tamten zwiał. Portki na pewno były do prania. Nerwus i wariat. A jaka to była kiedyś gospodarka. Ho! Ze trzy lata temu, zanim ksiądz tu nastał, koń mu padł. Głupi pierun trzymał go w stajni. Smród aż do nas szedł przez las. Nie pozwalał tknąć, bo po czterdziestu dniach zmartwychwstanie, mówił. Taki rozum. I tak też z tymi dziećmi, do szkoły nie śle, bo sam będzie uczył. Oni już byli kiedyś po te dzieci, ale rady nie dali.

– Daleko jeszcze?

– Za tą górką będzie, już widać. No, rusz się, Baśka!

Reklama

Dojeżdżamy. Z zagajnika po łuku wprost w otwarte wrota. Dzieci jeszcze nie ma, ciotki poszły z godzinę temu albo lepiej, muszą wyczaić moment, jak jego nie będzie w domu. Zaraz powinny nadejść. A tymczasem na stole dymią potężne michy z rosołem. Kościelny bez protestów, a z wyraźną wdzięcznością siada i siorbie rytmicznie, ale wolno, bo gorący bardzo. Kobyła wyprzęgnięta, w stodole dostała siana, więc on spokojny, widać, że cieszy się tu pewną estymą, nie wiem tylko, czy z racji koligacji rodzinnych czy też piastowanej funkcji.

– Pewnieście zmarzli bardzo – zagaja gospodarz.

– Nie teraz. Później. Najpierw chrzest.

Nie rozumiem nagłego wyskoku kościelnego znad parującego wciąż rosołu. „Nie łapiesz aluzji” – powie mi później proboszcz. „A uchodzisz za inteligentnego” – doda, zupełnie niepotrzebnie. Przyjechali agronom z pielęgniarką. Też zostali odpowiednio ugoszczeni. Pielęgniarka protestuje co do ilości rosołu.

– Tu wszystkie tak jedzą. Ksiądz też – słyszy w odpowiedzi.

– O, już ich widać – pokazuje przez okno gospodyni.

Przodem idzie starsza kobieta w chustce zawiązanej pod brodą, za rękę prowadzi dwójkę dzieci. Tak z daleka wyglądają na jakieś pięć i siedem lat. Po chwili zza górki pojawia się dziwny widok. Dwie kobiety uwieszone u rąk chłopca ciągną go wytrwale w stronę domu. Ze zmiennym szczęściem im to wychodzi. O ile ci na przedzie idą spokojnie, tam widać jakąś walkę, szamotaninę, zmagania. Raz schodzą żwawym krokiem na dół, by za chwilę zupełnie niespodziewanie odmienić kierunek i schować się za tą samą górką. Co najmniej kilku prób jesteśmy świadkami, aż panowie zastanawiają się, czy aby nie pośpieszyć z pomocą. Chwilę to jeszcze trwa, ale w końcu dochodzą szczęśliwie i robi się w izbie zamęt i gwar totalny. Te dwie, co prowadziły starszego chłopca, zgrzane i spocone okrutnie ledwie trzymają się na nogach.

Reklama

– Ale nas uszarpał dzikus jeden – i zwalają się na krzesła.

Dzieci wystraszone taką liczbą nieznajomych zbiły się w kącie w gromadkę.

– Pilnuj dzieci, bo prysną, a ja go już nie będę goniła – mówi jedna z tych zdyszanych do gospodarza.

Próbuję podejść, zagadać, pogłaskać, jakoś je uspokoić i oswoić, ale to niemożliwe. Z przestrachem w oczach odsuwają się ode mnie.

– Niech ksiądz chrzci, póki są – ponaglają mnie bezceremonialnie. Ustalamy w pośpiechu imiona i kto komu przypisany jako chrzestny. Ubieram się w komżę, stułę. Kościelny rozkłada paramenty. Najpierw ten najstarszy, najbardziej niespokojny. Już parę razy chciał uciec drzwiami, teraz kombinuje coś przy oknie. Jestem przerażony. Boję się, żeby się dziecku coś nie stało. Krzyczy, kopie, pluje. Nie pozwala się oderwać od pozostałych.

– Zostawcie go, bo mu się jeszcze co stanie – mówię poruszony tą całą scenerią.

Reklama

Ignorują mnie zupełnie. Tyle trudu sobie zadali i na marne? Jak nie dzisiaj, to kiedy? Bo to będzie lepiej? Trzeba się śpieszyć, żeby ojciec z siekierą nie przyleciał. Oni mają inne podejście do lęku, do stresu, do bólu. Trzeba i już, nikt mu przecież krzywdy żadnej nie robi. Nie tak? Przyprowadzają, a raczej przywlekają go wreszcie do stołu. Kościelny klęczy i trzyma go za nogi, bo strasznie kopie i wierzga. Chrzestni trzymają za ręce z całej siły, ciotka w pasie, bo się wije, gospodarz zaś za głowę. Kuriozum. Krzyczą na mnie, żebym się pośpieszył, a nie próbował uspokajać chłopca, bo i tak to psu na budę, a oni już ledwie trzymają. Chrzcimy go więc, domniemając dobrą jego wolę i chęć przyjęcia chrztu świętego. Matka dziecka wyraziła zgodę, rodzice chrzestni wyznają wiarę w jego imieniu.

– Puśćcie go już – wołam. – Niech biegnie. Boję się o niego.

Z dwojgiem młodszych jest spokojnie, choć oboje wystraszeni mocno.

– Czemuś ich nie poczesała? – pyta gospodyni, kiedy już wszystko dopełnione i mogli usiąść spokojnie. Rzeczywiście, na głowach mają jakieś dziwne tłuste kołtuny, jakby nigdy te włosy nie widziały grzebienia, o myciu nie wspominając.

– Sama spróbuj, jak żeś taka mądra.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Udało się. Spisujemy akt chrztu, żeby rodzice chrzestni od razu podpisali. Odwracam się w pewnym momencie. Młodsze dzieci spokojnie oglądają prezenty. Pokazują sobie nawzajem, uśmiechają się, porównują. Starszy jednak nie wybiegł, jak przypuszczałem, stoi w kącie, patrzy ciekawie na wszystkich, ale nie podchodzi. Wołam go tym imieniem chrzcielnym i wyciągam rękę. O dziwo, podchodzi spokojnie, siada na kolanach, bierze przygotowane dla niego prezenty, łakocie. Też się uśmiecha. Ma bardzo ładną buzię, jak pozostałe rodzeństwo, i inteligentne spojrzenie. Milkniemy wszyscy z wrażenia i trwa to sporą chwilę. Nagle gospodyni w płacz i lament, a za nią pozostałe ciotki.

Reklama

– Złe odeszło. Bożesz ty mój. Złe odeszło od niego! – wołają na przemian w tym lamencie i padają sobie w ramiona, obejmują dzieci. Wszystkim trudno powstrzymać łzy. Wydaje się, zdajemy sobie sprawę, że byliśmy świadkami, uczestnikami nawet, czegoś niezwykłego. Nawet kościelny, najtęższy teolog w powiecie i twardziel, powstrzymuje się od komentarza, widzę, że rękawem ociera spocone oczy. Czujemy wszyscy, że coś się stało, wydarzyło, dokonało, i to na naszych oczach, a myśmy to przegapili, widzimy tylko skutek. I tak to trwa. Przytomnieją nagle, podrywają się jak kawki spłoszone z dachu, fartuchami wycierają zapłakane oczy.

– Musimy już iść. Szybko, bo się jeszcze zorientuje, że dzieci nie ma. W pośpiechu zwijają całą gromadkę. Dzieci pogodne żegnają się ze wszystkimi, przytulane przez ciotki i chrzestnych.

– Matko Boska, to cud, żywy cud najprawdziwszy! Widzieliśta?

Gospodyni nie może się uspokoić. I mnie udziela się to wzruszenie i oszołomienie. Wracam do ksiąg. W moment opustoszała cała izba. Po chwili wraca rozchlipana wciąż gospodyni z pielęgniarką. Chłopy przepadły wszystkie. Pytam, co z nimi. Zbywa mnie jakąś odpowiedzią, że w obejściu. Skończyłem wszystko, spakowałem. Pijemy herbatę z mięty i lipy z dużych kubków. Pielęgniarka się niecierpliwi, patrzy co chwilę na zegarek.

– Długo im coś schodzi – zaczynam nieśmiało.

– Zaraz będą, spokojnie. Jak to chłopy. – Mówi wyrozumiale.

Pierwsza traci cierpliwość pielęgniarka. Wychodzi, wraca, znowu wychodzi. Patrzy na mnie znacząco. Nie łapię, o co chodzi. Gospodyni co chwilę popada w płaczliwy zachwyt nad mocą sakramentu chrztu.

– Jakbym sama nie widziała, tobym nie uwierzyła, że aż tak – mówi, kiwając z podziwem głową. Po chwili wspomina inne, dawne dziwne przypadki, o których tylko słyszała, a tu sama była przy tym. Kolejna wizyta pielęgniarki na dworze przynosi skutek. Wreszcie jakieś poruszenie na zewnątrz.

– O, zaprzęgają – mówi gospodyni. – Mówiłam przecież, że niedługo.

Reklama

Żegnamy się, dziękujemy i wychodzimy, ku autentycznemu żalowi gospodyni.

– Posiedzielibyście jeszcze. Kawał dnia. No ale jak mus, to mus – dodaje pogodzona i wychodzi z nami. Widok niezwykły zupełnie. Kościelny trzyma się wozu i usiłuje wsiąść do niego, podtrzymywany przez gospodarza. Kiepsko mu to idzie. Jakby nagle mocno osłabł w nogach, a zyskał na humorze. Co zadrze nogę na koło, to siada na ziemi, a obok gospodarz. Śmieją się przy tym co niemiara jak z dobrego dowcipu. Z drugiej strony studni pielęgniarka kłóci się z agronomem i powstrzymuje go przed uruchomieniem motocykla. Gospodyni na progu kiwa z uznaniem głową i ociera mokre wciąż policzki.

Razem z pielęgniarką przejmujemy dowodzenie. Motocykl na furę, oni obaj obok niego, tzn. kościelny z agronomem, coraz słabsi i mniej sprzeczni, a my do kierowania pojazdem.

– Nie bójta się, koń zna drogę, sam trafi.

Mimo naszych protestów wypijają jeszcze strzemiennego i ruszamy. Odrobinę za późno przypomina mi się przestroga proboszcza. Na pewno mi odpowie, że naiwność nie jest cnotą. I że miał mnie za bystrzejszego. No cóż. Oni spali, myśmy gadali, koń szedł spokojnie, całkowicie lekceważąc moje zachęty do przyśpieszenia kroku. Dowiedziałem się niechcący, że rzeczywiście mają się ku sobie i ślub już niedługo, tylko musi go jeszcze w karby wziąć z tą wódką. I jeszcze o największej sensacji w parafii, z którą to przybiegła gospodyni wtedy, a o której nie chcieli mi powiedzieć potem, bom rzekomo za smarkaty – to opinia proboszcza.

– Wielkie mi tam rzeczy. Kobieta poszła po jajka do stodoły, bo jej się kura z niesieniem wyniosła, i zastała chłopa swojego w sąsieku z sąsiadką, wdową taką. Podobno ich tam grabiami czy widłami goniła po podwórku. I tyle. Co też się wyprawia na tym Bożym świecie, w tak zacnej parafii, jak mówi proboszcz. Aha, oberwało się też nam od żony kościelnego. W jakim stanie jej męża przywozimy, a mieli wieczorem świniaka bić. Ocaleje.

2023-01-03 13:52

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Pobożne sianokosy

Proboszcz jedzie na urlop. Tu powinny się znaleźć trzy ogromne wykrzykniki, a ponadto jakieś podkreślenia na czerwono czy jeszcze co innego. Dlaczego? Bo batalia o to trwała 3 miesiące, a i tak do ostatniej chwili wszystko wisiało na włosku. Dopiero gdy gospodyni użyła ostatecznego argumentu, że wyjedzie natychmiast i tyle ją będzie widział, proboszcz ogłosił kapitulację. Potem, gdy tylko próbował wznawiać negocjacje, podnosiła palec wskazujący i słowa od razu więdły na ustach adwersarza. Zaczęło się od doktora. Przy jakiejś towarzyskiej wizycie namówił go do zmierzenia ciśnienia i się zaczęło.
CZYTAJ DALEJ

Małżeństwo to jedno z drugim splecione w Bogu

Niedziela dolnośląska 13/2005

[ TEMATY ]

rodzina

małżeństwo

Giovanechiesa.blogspot.com

Maria i Alojzy (Luigi) Beltrame Quattrocchi

Maria i Alojzy (Luigi) Beltrame Quattrocchi

Maria i Luigi Beltrame Quattrocchi, włoskie małżeństwo z ubiegłego stulecia. Przed 21 października 2001 r. znani szerokim kręgom znajomych i przyjaciół. Dziś, znani na całym świecie, jako pierwsi w historii Kościoła małżonkowie, którzy zostali wyniesieni do godności ołtarzy razem. „Są błogosławieni, ponieważ byli małżonkami i rodzicami czworga dzieci” - mówił Jan Paweł II podczas homilii w dniu beatyfikacji.

Bóg powierzył małżeństwu wzniosłą posługę strzeżenia życia. Przed Dniem Świętości Życia warto o tym zadaniu przypomnieć
CZYTAJ DALEJ

Łódź: IV Gala Nagrody Papieża Franciszka

2024-11-25 14:00

[ TEMATY ]

archidiecezja łódzka

ks. Paweł Kłys

- Człowiek jest sobą, kiedy jest sercem! – mówił kard. Ryś podczas wręczenia nagród w łódzkim Monopolis.
CZYTAJ DALEJ
Przejdź teraz
REKLAMA: Artykuł wyświetli się za 15 sekund

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję