Ciekawa jest historia przeżycia pewnego Polaka, towarzysza obozowego. Nazywał się Waldemar Orłowski. Sympatyczny, grzeczny. W obozie prowadził się dobrze, nie chuliganił, nie byt też szaramyga (żargon
obozowy) - niedorajdą. Za co siedział w obozie, ani na ile lat byt skazany - nie wiem, nie pytałem się. Żonaty, młody - 27-28 lat. Pracował w kopalni, w Donbasie. Pochodził gdzieś
spod Baranowicz. Pojechał do Donbasu, by się finansowo podreperować. To, co tam przeżył, sam mi opowiedział.
Jednego poranka gotował się do pójścia do pracy w kopalni i przynaglał żonę, by mu szybko dała śniadanie, bo on się nie może spóźnić. A żona mu powiada: dziś nie pójdziesz do pracy.
Co znaczy - nie pójdziesz? No, nie pójdziesz, ja cię nie puszczę. Co ty masz tutaj do gadania. I doszło wprost do kłótni. Wtedy opowiedziała mu sen, jaki miała właśnie tej nocy. Widziała robotników
zjeżdżających do kopalni, a potem widziała ich, tych samych, nieżywych, w kopalni. Bzdury babskie, muszę iść do pracy. Jednak jakoś go przekonała i został w domu, nie pojechał.
Już wieczorem usłyszał niby o jakiejś katastrofie w kopalni. Ale na drugi dzień, gdy tam pojechał, dowiedział się o czymś gorszym niż o katastrofie. Mianowicie, gdy wszyscy górnicy
z tego rejonu, w którym on pracował, zjechali na dół, ogłosili strajk, żądając podwyżki płac, lepszych warunków pracy, lepszego odnoszenia się do nich władz... A władza ani myślała o jakimkolwiek
spełnieniu żądań. Zareagowała w sposób barbarzyński - zalała wodą wszystkich w tym rejonie górników. Wszyscy zginęli. Tylko on jeden, posłuszny swej stanowczej żonie, uratował się.
O. Marcin Karaś, Szlakiem zesłańców, Tygodnik Rolników "Obserwator", 23 marca 2003 r., s. 30.
Pomóż w rozwoju naszego portalu