Piotr Grzybowski: Jakie są Pani pierwsze wspomnienia, jeszcze sprzed 1939 r.? Jaka była wtedy Warszawa?
Danuta Teresa Dworakowska: Pierwsze wspomnienia to domy. Najpierw był ten na Złotej, a w 1932 albo 1933 r. przeprowadziliśmy się do bardzo atrakcyjnego Domu pod Królami na Hipotecznej 2. Od tego miejsca zaczynają się moje wspomnienia...
Jaka była ta Hipoteczna?
Hipoteczna, róg Daniłowiczowskiej, istnieje, ale Daniłowiczowską pozmieniano. Nasz dom stał na rogu i od strony Starówki chłopcy mogli przechodzić przez podwórze na stronę „więzienia daniłowiczowskiego”, ogromnego. Sam Dom pod Królami też zasługuje na uwagę, bo ma kilkusetletnią historię. Zbudowany pierwotnie na planie prostokąta, potem rozbudowany, miał oficyny i duże podwórko. Mieliśmy naprawdę piękne mieszkanie, sześć pokoi z kuchnią i świecącą podłogą bez progów. Byłam tym zachwycona. Tuż przed wojną, ze względów finansowych, przeprowadziliśmy się do oficyny naprzeciwko więzienia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
A potem nadeszło ostatnie lato przed wojną...
W Wiązownie, gdzie mieszkała moja babcia, dotarło do mnie słowo „wojna”. Rzeczywiście miałam księżycowe dzieciństwo – między muzyką, książkami, literaturą, muzeami. Żadnej wiedzy o życiu. A tu wojna. Znałam tylko słowo, nie jego sens. Poszłyśmy z babcią na zakupy, bo wszystkich ogarnęło jakieś szaleństwo zakupów. Wracałyśmy przez rżysko z kanką maślanki. Nagle usłyszałyśmy samoloty. Czasem się je słyszało, ale daleko, bo nad samą Wiązowną nie latały i nie ostrzeliwały. A tu nagle zaczęły. Babcia mnie pchnęła na ziemię, w miedzę. Położyła się na mnie, a ja zobaczyłam, że przede mną odskakują grudki ziemi; nasza kanka z mlekiem zaczęła się kiwać. Dookoła rozlegał się okropny trzask jakby walenia patykiem po sztachetach. Potem samoloty odleciały, babcia wstała i powiedziała: „Wiesz, Anioł Stróż się bardzo dobrze spisał! A swoją drogą, co za fujara leciał tym samolotem, żeby dwóch kobit na pustym polu nie ustrzelić!”. To było moje pierwsze spotkanie z wojną. Zobaczyłam, co to może znaczyć.
A potem wróciła Pani do Warszawy?
Potem wyjechaliśmy, bo Stefan Starzyński, prezydent miasta, prosił, żeby zostali tylko obrońcy... Tata, ze skrzypcami pod pachą, i my, spakowani na wózeczku, uciekaliśmy tzw. szosą lubelską. Zrobił się chaos, bo ludzie jechali w tę i we w tę, uciekinierzy ze Wschodu – do Warszawy, a ci z Warszawy – na Wschód. Przez przypadek dostaliśmy się do Radoryża, do posiadłości pani Potworowskiej. Tam się schroniliśmy, ale byliśmy bardzo zdenerwowani, bo nie wiedzieliśmy nic o mojej siostrze, która została w Warszawie. To prawdziwa katorga, gdy się nie wie nic o najbliższych... 1 listopada zorganizowano nam podwodę do pociągu jadącego do Warszawy. I pojechaliśmy. Wtedy zobaczyłam po raz pierwszy skutki wojny. Warszawa w 1939 r. była dość mocno zniszczona. Jeszcze spadł śnieg, dookoła pełno było jakichś mogiłek, krzyży, kwiatów, świeczek. Mama w płacz, tata, chory na patriotyzm romantyk, z hukiem nos wycierał, a ja patrzyłam. I wszędzie były karteczki: „Jestem tu i tu...”.
Reklama
Była okupacja, trudne czasy. Ja się w nic nie angażowałam, bo nawet nie było okazji. „Pod Królami” mieszkali starsi ludzie, były tylko dwie rodziny z dziećmi i dwie dziewczynki mniej więcej w moim wieku. Jedna nie interesowała się zupełnie niczym, natomiast drugą – Krysię – wciągnęłam potem do powstania; cały czas byłyśmy razem, bardzo się przyjaźniłyśmy...
Moi rodzice popełnili wiele błędów: oszczędzali mnie, żebym się nie dowiedziała prawdy, ale jak ja mogłam się nie dowiedzieć? Gdy powstało getto, wszystko słyszeliśmy, bo to było niedaleko. A jak się zaczęło powstanie – to dopiero słyszeliśmy!
W wielu źródłach historycznych czytamy, że już w czerwcu/lipcu „coś” wisiało w powietrzu. Czy młoda Danusia też już coś wiedziała?
Dowiedziałam się od Krysi. Jej tata za okupacji pracował jako rykszarz i miał różnych klientów...
Reklama
Czyli był jednym z lepiej poinformowanych ludzi, tak jak dziś taksówkarz...
Oczywiście, że tak. Od nich się dowiedziałam, że już się coś dzieje, że jesteśmy gotowi. Za Wisłą słychać było rosyjską i polską mowę. Czuło się napięcie. Mówiono: „co wy robicie? Przecież wystrzelają was jak kaczki!”, „Niemcy tę Warszawę mają tak uzbrojoną, że tam nie ma w ogóle co ruszać, a my mamy w zębach tylko i wyłącznie jakiegoś wisa, nic więcej”. Ja się do tego nie wtrącałam, ale 1 sierpnia, u Krysi na pogawędkach, zobaczyłam przez okno chłopaka z biało-czerwoną opaską i karabinem. Powiedziałam o tym przyjaciółce, a za chwilę wpadła jej mama i stwierdziła, że to może być prowokacja, więc musimy być cicho. A on sobie chodził pod więzieniem. Na rogu Daniłowiczowskiej i Bielańskiej stał żandarm niemiecki, tak samo przed bankiem, a ten z opaską chodził sobie wzdłuż więzienia i tego banku, doskonale widoczny. Smarkacz z opaską i karabinem. Następnego dnia było ich już więcej. Nie wiem, jak to się stało, ale zobaczyłyśmy, że znowu jakiś chłopak chodził przed oknem, dlatego wyskoczyłam i zapytałam, gdzie się można zameldować. Zdziwił się, że jeszcze tego nie zrobiłam. Powiedział: „Długa 7, tam są wszyscy”. Tak się zaczęło. I ja, to grzeczne dziecko, przyszłam do mamy do piwnicy (pan administrator zadbał o to, aby wszystkie piwnice były mieszkalne) i oznajmiłam: „Mamo, ja idę do powstania. Tylko nie bójcie się o mnie, będziemy w kontakcie, cześć, pa!”.
I zameldowała się Pani na Długiej...
Tak. Pamiętam to wszystko. Byłam u „Gozdawy”, potem miałam zaszczyt być w patrolu sanitarnym samego „Gozdawy”. Weszłam, popatrzyłam. Tyle było ludzi – i młodych, i starszych. Niektórzy w mundurze. Nawet nie wiem, skąd się wzięły polskie mundury! Zameldowałam się u kapitana. Nie wiem, jak mu było. Podobno Wiktor. Tak jemu Wiktor, jak mnie Lena. Nie znaliśmy swoich imion. Zapytałam tylko, czy mogę iść do mamusi, a on powiedział: „albo jesteś w wojsku, albo idziesz do mamusi”. Mimo to mi pozwolił, więc poszłam i jeszcze tę moją Kryśkę wyciągnęłam. Potem pierwsza noc w Archiwum Akt Dawnych. Na materacach. Wszystko było dla mnie takie dziwne, ale tak strasznie mi się podobało! Jeszcze był spokój, podobno gdzieś coś się działo, ale tam był spokój. Dostałam legitymację, która później się rozpłynęła w kanałach, bo przecież plastików wtedy nie było, więc wszystkie moje papiery, pantofle, które wtedy były z papierowego sznurka, wszystko się rozpłynęło...
Reklama
Mówi Pani, że wtedy na Starówce był spokój. A kiedy się zaczęło?
Mam wrażenie, że 2, 3, nawet 4 sierpnia to jeszcze na Długiej był spokój. Wiem, że na Stawkach już się bili. Tam właśnie mój cioteczny brat zginął od razu w pierwszych dniach, jak się później dowiedziałam. Wtedy rzeczywiście zaczęła się wojna. Siedziałyśmy w parę dziewczyn w przygotowanych pokojach. Okna były zasłonięte workami, jak była strzelanina, to starsze dziewczyny biegały na barykadę po rannych, a nam – Krysi i mnie – kazały czekać, żebyśmy na miejscu od razu ich opatrywały. Wtedy pierwszy raz zetknęłam się z rannymi chłopakami, ale akurat to były lekkie rany. Taki był początek. Z kolei w banku na rogu Daniłowiczowskiej i Bielańskiej, wielopiętrowym, ogromnym, starym budynku, na strychu była pozycja chłopaka, do którego mnie wysłali, żebym – gdyby mu się coś stało – mogła pomóc. Wtedy zaczęłam być tą, która nosiła i wiadomości, i cukier w kostkach dla chłopaków. Ten z banku miał na imię Zbyszek. Siedzieliśmy na strychu, rozmawialiśmy; było tam małe okienko z widokiem na Bielańską, gdzie była pozycja niemiecka. Żaliłam się, że nie wiem, co u mamy, że siostra źle się czuła, on też opowiadał o swojej rodzinie. W pewnym momencie powiedział, że zobaczy, co się dzieje, bo Niemcy się kręcą, może czegoś szukają. W ułamku sekundy leżał mi pod nogami z przestrzelonym okiem. Wychylił się i pilnujący pozycji go zastrzelił. To było chyba największe przeżycie w moim życiu. Ułamek sekundy. Ten chłopak mógł mieć może 20 lat. Dostał w oko i nie żył. A jeszcze wcześniej powiedział, że gdyby mu się coś stało, to ma dokumenty i mam je zanieść do dowództwa. Nie wiem kto i co mną kierowało, ale wzięłam te dokumenty, pognałam na Długą, zameldowałam się i potem dziewczyny dały mi jakieś kropelki na uspokojenie. To był 16 sierpnia. Dlaczego go tak pamiętam? Po pierwsze dlatego, że ten Zbyszek to był pierwszy zabity, którego widziałam, a po drugie – kapitan powiedział: „Słuchaj, zuch jesteś jak stary wiarus, to możesz teraz pójść na jakąś godzinkę do mamy”. Wiedział, że mieszkam „Pod Królami” i pozwolił. Podziękowałam i poszłam. Weszłam od podwórka i zobaczyłam, że nie ma mojego mieszkania. Była tylko wielka dziura do pierwszego piętra (mieszkaliśmy na drugim), na jednej nodze wisiało moje łóżko, a na dole leżały resztki rozbitego pianina. Dom cały, tylko nasze mieszkanie ucierpiało. Mama była w szoku.
Starówka była odcięta. Czy powstańcy, dowódcy, Pani mieliście świadomość, że jesteście w kotle? Że jesteście spychani i wasz czas jest policzony?
Nie wiedzieliśmy o tym w ogóle, ale byliśmy rozwścieczeni! Co godzinę było coraz mniej domów. Ludzie ginęli. Starówkę tak bezlitośnie rozbijano, że aż trudno to sobie wyobrazić. Byliśmy wściekli. Być może starszyzna wiedziała, co się dzieje, ale nas, dzieciaków, do tego nie dopuszczano. Wiedziałam tylko, że Grupa „Kampinos” szła, ale nie doszła; że na Żoliborzu już byli, ale ich wytłukli. Dowiedziałam się, że na Dworzec Gdański podjechał pociąg pancerny i rozwalał wszystko doszczętnie...
Reklama
Jak się dowiedzieliście o tym czołgu, który eksplodował?
Byłam na dole na służbie. Naprzeciwko wylotu Kilińskiego był szpital. Siedziałam tam i zwijałam pocięte prześcieradła na bandaże. Usłyszałam huk i zobaczyłam fruwające kawałki. To były kawałki ludzkiego ciała. Za chwilę zrobił się, oczywiście, wielki hałas, harmider; przynieśli naszego dozorcę, który oberwał w plecy. Miał w nie wbite pełno takich drobniusieńkich odłamków. Było mnóstwo rannych. I to ciężko rannych. Powiedzieli, żebym się nim zajęła. Pierwsza bardzo ważna rzecz – wyjęłam dozorcy wszystkie te odłamki i dałam mu zastrzyk przeciwkrwotoczny. Wszystko zrobiłam sama, a on nawet nie mruknął, a był przytomny...
A kiedy przyszedł rozkaz do ewakuacji?
To było strasznie przykre. Z jednej strony chcieliśmy dalej walczyć, a z drugiej – wiedzieliśmy, że nawet nie ma się gdzie schować, bo wszystko było już zniszczone. Byliśmy zmęczeni. Zbyt wielu nas ubyło i za dużo widzieliśmy. Człowiek w takich sytuacjach twardnieje. Kiedyś nie wyobrażałam sobie zobaczyć np. zabitego ptaszka, a tutaj widziałam i byłam w środku takich strasznych rzeczy... Poprosiłam, czy mogę iść do mamy „Pod Króle” jeszcze zobaczyć, co tam się dzieje. Wtedy znowu usłyszałam: „Jesteś już w wojsku, koniec, i tak nic nie pomożesz”. Nie poszłam.
Reklama
Jak wyglądała ewakuacja Starówki?
Tych bardziej rannych zostawiliśmy w piwnicy. Potem usłyszałam, że Niemcy ich rozstrzelali. A było tam tyle osób, którymi się opiekowałam... Mój Boże! Pamiętam takiego chłopca, miał przestrzelone nogi. Dał mi swoją legitymację AK i powiedział, żebym oddała ją jego mamie, bo nie przeżyje. Zapewniłam go, że przeżyje. On jednak nalegał, wsadziłam ją więc do swojej legitymacji, przez co obydwie rozpuściły się w kanałach. Takich łzawych momentów jest zbyt wiele... W każdym razie powiedzieli, że trzeba wyjść, to trzeba wyjść. Koniec. Ustawiliśmy się w równym rzędzie. Opiekowałam się jeszcze takim Tadziem, który kuśtykał, ale jakoś się poruszał. Albo wisiał na czyichś plecach, albo chodził o lasce. Stał za mną, a przede mną taki sierżant Misio. Po kolei wchodziliśmy na pl. Krasińskich w dziurę, w czarną, śmierdzącą czeluść. Zeszłam i ja, a Tadek Czarny się mnie trzymał. Ciemno. Smród. Mokro. Koszmar. Jakaś postać z latarką w ręku wyznaczała drogę. Gdy już go spuścili na dół, oparł się o mnie. Zaczęliśmy iść tak, żeby nie było żadnego rytmicznego ruchu, który dałoby się usłyszeć na górze, musiały to być zatem nieregularne kroki. Nikt nie miał prawa się zatrzymać, przede mną i za mną szli inni. Ciemno, ale wszędzie strzałki i latarki: tu ulica, tam ulica. Kanały są różne, sześćdziesiątki, dziewięćdziesiątki, potem takie, że się można wyprostować, ale to przeważnie tam, gdzie były ścieki u góry. Parę razy musieliśmy się zatrzymać, bo na górze chodzili żandarmi, więc trzeba było w ogóle wstrzymać pochód, a nawet oddech.
Dokąd się wam udało dojść?
Szliśmy tak przez ok. 4 godz. Najgorzej było, kiedy trzeba było wejść w taką rurę i iść na kolanach i łokciach. Nie mogliśmy się wyprostować, podnieść głowy. To absolutnie kaleczy psychikę. Niektórzy nie dali rady... To są koszmarne rzeczy, ale... wyszliśmy na rogu Wareckiej. Do tej pory jest tablica, że tam wychodziliśmy. Tam się wydawało, że w ogóle nie ma wojny. Na Starówce był koszmar, było piekło, a na Śródmieściu właściwie – zwłaszcza wtedy, w te parę dni – było prawie spokojnie. Najbardziej bili się na Mokotowie, Czerniakowie, w innych dzielnicach. Kawałek między Nowym Światem a Marszałkowską był akurat spokojny. Potem dostałam się razem z Krysią do patrolu „Gozdawy”, tam były różne rzeczy do zrobienia.
Reklama
Do końca powstania została Pani na Śródmieściu?
Do końca powstania byłam w mieście. Oberwałam, do tej pory mam mały odłamek jako pamiątkę, który tylko od czasu do czasu daje o sobie znać. Były tzw. krowy albo ryczące szafy, więc jak zaczynały się te ryki, to można się było zorientować, w którym kierunku leci pocisk. Szłam wtedy Kruczą z taką jedną Bogusią, usłyszałyśmy te krowy, a przechodziłyśmy obok sklepu z wybitą szybą dużej wystawy. Był bardzo szeroki parapet, pod który wskoczyłyśmy i się schroniłyśmy. Poleciało trochę dalej. Za chwilę wyszłyśmy, a przed drzwiami leżał zabity. Ułamek sekundy, gdybyśmy nie zdążyły, to trafiłoby przynajmniej jedną z nas. Bogusia w końcu powiedziała, że coś mi leci po plecach. Dostałam wysoko w biodro. Doszłyśmy do takiej nowej komóreczki zaaranżowanej na Kruczej, z Wilczej dali znać, że jestem ranna. Mówiłam im: „Dajcie spokój, jaka tam ranna”. Przykleiłam plaster, szczypało, bolało, ale chodziłam z tym. A spodnie z wypaloną dziurą jeszcze długo miałam...
Kiedy pojawiła się świadomość, że powstanie się kończy, że dalej nie dacie rady?
To był straszny moment. Ja i dwie dziewczyny byłyśmy delegowane za Aleje, żeby zorganizować punkt sanitarny. Niewiele się działo, ale musiałyśmy tam siedzieć. Nie było pracy, to się słuchało. Byli tacy, którzy coś wiedzieli. Przyszedł ktoś od „Gozdawy” i powiedział, że będziemy się bronić, bo różne dzielnice się bronią, a i zawsze nam pomogą zrzuty. Zrzuty? Jakie zrzuty? Takie jak nam zrobili Rosjanie, którzy zrzucili cały komplet szpitalny, łóżka i tak dalej, ale bez spadochronu! Zrzucili, a to się rozwaliło na kawałki, sama widziałam, dwa domy dalej. A raz z kolei przeleciał rosyjski samolot i to, co zrzucił, wpadło do nas. Potem przybiegli koledzy z AL z pretensjami, że to było dla nich, a nie dla nas. Ktoś tłumaczył, że tak samo giną nasi, jak i tamci, że walczymy o Warszawę. Było to bardzo nieprzyjemne wydarzenie.
Reklama
Gdzie Pani była, gdy przyszedł rozkaz o zakończeniu powstania?
Ponieważ wiedziałam, że tam się już nie przydamy, to razem z taką jedną babeczką, z którą miałam punkt sanitarny, zgłosiłyśmy się do Czerwonego Krzyża. Bardzo chętnie nas tam przyjęto, zajęłyśmy się ludźmi starymi, niepełnosprawnymi – było ich bardzo dużo. Ludzie się bali, że zdrowi sobie wyjdą, a tych starych i chorych wytłuką, dlatego się tam zaangażowałyśmy. Chodziłyśmy po mieszkaniach, szukając resztek jedzenia. Tak się zaopatrywaliśmy – ludzie wyjeżdżali i wszystko zostawiali. Warszawa za Alejami miała bardzo dużo ocalałych domów, całe fragmenty ulic były w dobrym stanie. Widziałam, jak do domu, w którym miałyśmy naszą „przychodnię”, przyszedł Niemiec i powiedział, żeby wychodzić, bo dom jest przeznaczony na wysadzenie w powietrze. Jeden z tych pięknych domów, które były w kwartale Wilcza – Nowogrodzka – Emilii Plater – Lwowska. To były przepiękne budynki. Na własne oczy widziałam, jak Niemcy z miotaczy ognia podpalali ten „nasz” dom kawałek po kawałku, a od środka podwórze wysadzali w powietrze.
Wyszłam z Warszawy 19 października właśnie z Czerwonym Krzyżem. Pchałam wtedy wózek starszej pani. Nic nie miałam.
Jak z perspektywy lat patrzy Pani na powstanie?
Jeżeli chodzi o samą wojnę, o samo powstanie – ta groza, która stopniowo się rozwijała na Starówce... czegoś gorszego w życiu nie widziałam. To przejście przez kanały, a potem jeszcze kilka takich momentów, o których lepiej nie mówić... Ale mimo wszystko, gdyby ktoś mnie zapytał, czy zrobiłabym drugi raz to samo, to odpowiedziałabym, że prawdopodobnie tak. I mimo tego, że jestem bardzo poważnie skażona tym, co się dzieje od wielu lat, powiedzmy, na świecie, pamiętam, iż to, czym byłam otoczona, jak byłam wychowana w domu, gdzie z największym szacunkiem wymawiano słowo „patriotyzm” – za tym słowem coś się kryło. Nawet nie kryło: to był szacunek do mojej mowy, historii, tradycji, szacunek do mojego bliźniego Polaka. Dzisiaj, gdy słyszę słowo „patriotyzm”, to jest to tylko słowo. Może chwała Bogu, może to dobrze, żeby nic się za tym nie kryło...
Danuta Teresa Dworakowska pseudonim Lena. Szlak bojowy: Stare Miasto – kanały – Śródmieście Północ. Ranna 15 sierpnia 1944 r.