Oprócz darów rzeczowych trafiły tam również pieniądze zbierane przez ks. Marka Droździka, proboszcza bielskiej parafii św. Małgorzaty, który przez wiele lat pracował duszpastersko za naszą wschodnią granicą. Dostawczy Fiat Talento wyładowany jest aż do podsufitki. Na pace wylądowała odzież, dwa wózki dziecięce, makarony, chemia gospodarcza, przybory szkolne, konserwy, słodycze, pluszaki, a do tego ponad 100 osobnych paczek świątecznych. Nie brakuje też opłatków i komunikantów. Cały transport to owoc starań dwóch bielszczan: Szczepana Wojtasika oraz Cezarego Kozaka.
Wzmożony ruch na granicy związany z okresem przedświątecznym nie sprzyja takim akcjom. Na odprawę marnujemy bardzo wiele godzin. Ile? Aż szkoda pisać. Naszą bazą jest plebania w Żydaczowie, do której docieramy w piątek przed godz. 22. Pierwszy dzień naszego pobytu rozpoczynamy od Rorat. Na Mszy św. ks. Antoni Zięba zaprasza swoich najmłodszych parafian do aktywnego uczestnictwa w liturgii i do odbioru paczek. Widzimy po minach dzieci, że prezenty z Podbeskidzia są przez nich mile wyczekiwaną nagrodą. – Moja parafia jest stuosobowa. Część wiernych, szczególnie tych młodszych, wiąże swą przyszłość z Polską. Niedawno do Kęt na stałe wyjechała jedna rodzina – mówi ks. A. Zięba. W innych miejscach podobny eksodus parafian również jest zauważalny.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Żurawno
Reklama
Z ks. A. Ziębą docieramy do kaplicy cmentarnej Skrzyńskich-Czartoryskich w Żurawnie. Wokół niej obraz nędzy i rozpaczy. Pnącza niskopiennej roślinności wzięły we władanie niemal każdy zakątek nekropolii. Jedynie do kaplicy wiedzie normalna ścieżka. Ona nie zarasta z jednego powodu. We wnętrzu kaplicy regularnie odprawiane są Msze św. i dlatego droga do niej jest dobrze wydeptana. Jeśli chce się dotrzeć w inne zakątki cmentarza, wypadałoby uzbroić się w maczetę.
– Starodrzew został wycięty, a w jego miejsce pojawiła się roślinność, która zawłaszcza cały teren cmentarza. W okresie letnim dobrze by było ją podpalić, ale ogień osmoliłby wszystkie nagrobki. Ręce mamy więc związane. Ten teren nie jest własnością parafii. Należy on do struktur państwowych, które nie mają pieniędzy na jego renowację i nic nie robią, by uchronić go przed zniszczeniem – mówi ks. A. Zięba.
Identyczny problem dotyczy również pałacu Skrzyńskich-Czartoryskich, który przeznaczono na szpital zakaźny. Odrapane fragmenty murów pokazują, że póki co nie zaświeciło dla niego żadne zielone światełko w tunelu.
Jedziemy obrzeżami miejscowości i natrafiamy na pomnik upamiętniający zwycięstwo w 1676 r. 16-tysięcznej armii Jana III Sobieskiego nad 100-tysięczną nawałą turecką dowodzoną przez Ibrahima Szejtana. Chwilę później jesteśmy na rynku, gdzie oglądamy płaskorzeźbę poświęconą Mikołajowi Rejowi, który tu się właśnie urodził. Takich niespodzianek jest na Kresach o wiele więcej.
Brzozdowce
Reklama
Jestem w sanktuarium Krzyża Świętego w Brzozdowcach. Trwa właśnie przedświąteczna spowiedź. Po świątyni oprowadza mnie ks. Damian Pankowiak. – W domu mieszczki Jadwigi Dolińskiej, 70-letniej wdowy, zaobserwowano, że obraz Jezusa Ukrzyżowanego poci się krwawymi łzami. Było to w roku 1746. Wtedy też przeniesiono go do kościoła. Zwiększająca się ilość pielgrzymów sprawiła, że planowano rozbudowę świątyni. Wszystko to skorygowała wojenna zawierucha – tłumaczy ks. D. Pankowiak.
W maju 1944 r. kościół zamieniono w twierdzę obronną, wewnątrz której co noc schronienie znajdowały polskie kobiety i dzieci. W podzięce za ocalenie przed banderowskim terrorem miejscowa ludność, którą przerzucona na tzw. Ziemie Odzyskane, wzięła ze sobą cudowny obraz. Obecnie znajduje się on w Kamieniu Pomorskim, a jego kopia w Brzozdowcach. Historię tej parafii i miejscowości pięknie opisał ks. Rafał Brzuchański w książce pt. „Moje miasteczko – Brzozdowce”.
Halicz
Z Żydaczowa do Halicza mamy około 73 km. Za oknem przewija się beskidzki krajobraz. Jesteśmy na miejscu. Trafiamy do kościoła, którego konsekracja odbyła się raptem 13 lat temu. Tym niemniej zadziwiające są pozostające w jego wnętrzu historyczne artefakty sięgające początków XV wieku.
Tuż przed ołtarzem w ekspozycyjnych gablotach wystawione zostały szaty pogrzebowe bł. Jakuba Strzemię, arcybiskupa halickiego, żyjącego w latach 1340 – 1409. Zaledwie kilka dni po naszym przybyciu do parafii trafia odrestaurowana mitra, tunicella i woreczek jałmużniczy osoby beatyfikowanej. To wszystko jest efektem starań pochodzącego z Bielska-Białej ks. Jacka Waligóry. Jego historyczne zamiłowania pomogły nie tylko w odkryciu znaleziska, ale i w odrestaurowaniu i w odpowiednim wyeksponowaniu dzieła.
Przemyślany
Reklama
Niespełna 70 km dzieli nas od kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Przemyślanach. Po dotarciu do celu nie spotykamy się z jego duszpasterzami. Obaj pracujący tam kapłani przechodzą właśnie hospitalizację dla chorych na COVID-19 w pobliskich szpitalach.
Zostawiamy paczki, rozmawiamy z gospodyniami, oglądamy kościół, który przez wiele lat pełnił funkcję fabryki amunicji, i jedziemy dalej. Mijamy miasteczko, którego główna świątynia została ufundowana w 1645 r. przez ród Potockich. Naszym oczom ukazuje się również dawny gmach Sokoła, który powstał w czasach II Rzeczypospolitej.
Lwów
Koronawirus nie ima się tego miasta. Na ratuszowym placu trwa w najlepsze jarmark bożonarodzeniowy, a w jego okolicach miejskie kapele dają swe koncerty. – Ściągnij maseczkę, bo parchów na buźce dostaniesz – słyszę sugestię miejscowego batiara.
Zostawiamy ostatnie świąteczne paczki we lwowskiej katedrze. Świat jest tutaj inny niż na obrzeżach miasta. Jest wystawniej i bardziej wielkomiejsko. W końcu Lwów to ponad 700-tysięczna metropolia. Szybko zapadający zmierzch ukrywa mankamenty niszczejących kamieniec.
Byłem tu w roku 1997 oraz w 2003 r. i widzę, jak wiele jest jeszcze do zrobienia w tym temacie. Dlatego półmrok odbieram jako swoiste wybawienie maskujące czasowe niedoróbki. Pomniki Fredry z Wrocławia i Sobieskiego z Gdańska potwierdzają jedynie, że ich polskość we Lwowie nie była mile widziana. Oni znaleźli na stałe swoje nowe miejsce.
Reklama
Tymczasem wpatruję się w zakrywany obraz Madonny w lwowskiej katedrze. Powoli znika mi z oczu. Podobnie jak polskość ziemi lwowskiej, tarnopolskiej i stanisławowskiej. Zbliżam się do pięćdziesiątki i zastanawiam się, kto z młodszego pokolenia będzie jeszcze zainteresowany pomocą żyjącym tu Kresowiakom.
– Tato wróciłeś! – wita mnie w domu mój 14-letni syn. Moja podróż na dawne rubieże Rzeczypospolitej i związana z nią historia zupełnie go nie interesuje. Boję się, że wraz ze mną odchodzi pokolenie tych, dla których wschodnie tereny królewskiej Korony mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
Nie wiem jednak, jak mam temu zaradzić. Dlatego jestem gotów znów wyjechać na Ukrainę, aby mój syn miał świadomość, że tata uczestniczy w czymś ważnym, choć dla niego jeszcze niezrozumiałym. Być może w końcu obudzi się w nim poczucie odpowiedzialności, które każe mu pójść w ślady ojca. To jedyna droga, aby poprowadzić go do miejsc nasączonych wielowiekową historią, o której wiele by można mówić.