Ach, ci wielcy święci, te ich niesamowite historie i życiorysy pełne znaczeń... To wszystko jest takie piękne i wzniosłe! Raz do roku musimy się nad tym pochylić, obowiązkowo. To właśnie ten czas – czas dla wszystkich świętych. Ale przecież są wśród nich i maluczcy, tacy zwyczajni, niezapisani w żadnych annałach. Cicho żyli i cicho przeminęli, ale po drodze przemienili ludzkie serca, budząc w nich wzruszenie i służąc w Duchu Bożym. O nich nikt nie napisze, nie zaśpiewa ani nie opowie. Czasem przeczytamy o takiej osobie w kronice wypadków – jak choćby ostatnio o młodym ojcu, który uratował żonę i syna przed piratem drogowym; mężczyzna zginął, bo już nie zdążył uciec... Ktoś, kto oddaje życie za bliźniego, na pewno znajdzie łaskę w oczach Boga.
Są też i takie ciche żywoty, które tylko służyły – z oddaniem, bez skargi i ziemskich nagród – jak choćby ciocia Hala. W czasie wojennym potrafiła z niczego ugotować posiłek dla potrzebujących i znana była ze swych kulinarnych talentów. Dbała o rodzinę i ciepło domowe. To, że przeżyliśmy czarne lata niemieckiej okupacji, a potem trudny czas powojenny, zawdzięczamy wielu cichym bohaterom, cichym świętym czuwającym nad ogniskiem domowym, by się nie wypaliło i nie zgasło. Dla mnie symbolem tej niezniszczalności były babeczki cioci Hali. Tak – delikatne, z kruchego ciasta i z bitą śmietaną... Przynosiła je na rodzinne uroczystości, a w kuchni – przed samym podaniem do stołu – wypełniała je słodkim kremem. Te babeczki to była jej modlitwa za rodzinę i w imię rodziny. I ku Bożej chwale przecież...
Pomóż w rozwoju naszego portalu