Prawda ta powinna na trwałe zmienić nasze życie w festiwal szczęścia oraz wdzięczności, a nasze kolejne lata w radosne dorastanie do pełni człowieczeństwa. Jest jednak poważny szkopuł, gdyż wielu z nas nie jest w stanie uwierzyć ani w darmowość, ani w nieodwołalność, ani w ofiarność miłości Boga do człowieka. O ile osoby te wierzą – w przeciwieństwie do Stanisława Palucha z filmu Miś – że „w ogóle jest coś takiego, jak miłość”. W tej grupie osób, które nie uwierzyły we własne szczęście i wybranie, na czoło peletonu wysuwa się drużyna DDA (dorosłe dzieci alkoholików). To zawodowcy w nieprzyjmowaniu prawdy o sobie, mistrzowie w gmatwaniu swego życia i piętrzeniu przeszkód, a jednocześ-nie to elita wyścigu, jakim jest nasze życie. Elita w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ to oni pracują najciężej i nie oczekują nagrody, to oni są w stanie heroicznie dbać o to, by lider miał wszystko, czego zapragnie. Drużyna DDA to zespół karny, niestrudzony i totalnie nieszczęśliwy. Dlaczego?
Po co się urodziłem?
Reklama
Głównym powodem tego, że osoby dotknięte syndromem DDA nie są szczęśliwe, mają mało wiary w siebie, nie potrafią przyjmować bezinteresownych dowodów miłości, jest fakt, że od najmłodszych lat nie doświadczały tego, co gwarantuje wzrost: opieki, troski, miłości i bezpieczeństwa. Obraz Boga w sercach osób dotkniętych chorobą alkoholową lub inną dysfunkcją rodziców jest pokiereszowany. Więcej ma wspólnego z obrazą Boga niż z Jego obrazem. Bóg jawi się im, podobnie jak biologiczny ojciec, jako groźny i szalony, wymagający i agresywny, w najlepszym razie niezainteresowany nimi lub nieobecny. Trudno uwierzyć, że Bóg nas kocha i chce, gdy od dziecka słyszymy: „Po co on w ogóle się urodził? Po jakiego diabła był nam bachor?”. Tak powitani na świecie, tworzymy całą gamę blokad, zabezpieczeń, sztucznych mgieł, systemów zaradczych, które mają pomóc nam przetrwać. Katarzyna Łukowska, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, zauważyła, że chociaż DDA nie jest jednostką chorobową, to jednak syndrom DDA jest zestawem destrukcyjnych schematów, utrwalonych wzorców reagowania na siebie i na świat, nabytych w dzieciństwie, ale całkowicie nieprzystających do tego, co jest dorosłością.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dobry, doskonały, ale...
Gdy zastanawiałem się, jak rozwinąć skrót DDA, by nadać mu dodatkowe znaczenia, pomyślałem, że obok tego podstawowego, czyli: dorosłe dziecko alkoholika, świetnie charakteryzuje ten syndrom triada: dobry, doskonały, ale... Osoba dotknięta syndromem DDA chce być, oczywiście, osobą dobrą, a nawet bardzo dobrą, doskonałą w realizacji zadań podstawowych, np. w kwestii ratowania świata. Jeśli spotkacie na swojej drodze współczesnego Atlasa, który zamiast cieszyć się życiem, dźwiga cały świat, to jest bardzo prawdopodobne, że mamy do czynienia z osobą, która wzrastała w domu dotkniętym chorobą alkoholową lub inną dysfunkcją. Ta postawa owocuje również tym, że zaczynamy odbierać tę osobę jako bohaterkę czy bohatera, jako tę, która radzi sobie ze wszystkim, na którą bez wyrzutów sumienia możemy zrzucić kolejne problemy i nasze obowiązki. Ona to ogarnie nadludzkim i autodestrukcyjnym wysiłkiem. Dobra, doskonała, ale... to nie jest prawda.
Casting – ten piękny
Reklama
Warto zastrzec, że DDA niejedno ma imię. Bycie Atlasem to tylko jeden z kilku możliwych wariantów postaw. Psychologowie opisują czasem najbardziej typowe modele ról, które biorą na siebie lub w których są obsadzane dzieci w domu alkoholowym. Zwykle znajdzie się w tym zestawie „nasz skarb”, czyli złote dziecko, beniaminek, dziecko cud, którego rolą i zadaniem jest wypełnianie bezbłędnie niespełnionych marzeń czy ambicji jednego z rodziców. To dziecko jest faworyzowane, bezkrytycznie stawiane za wzór, a ceną, którą płaci za wypełnianie marzeń i ambicji zwykle jednego, dominującego czy bardziej uzależnionego rodzica, jest ogromna trudność w znalezieniu odpowiedzi na pytanie: „Kim jestem i czego pragnę?”.
Casting – ten dobry
Kolejną postacią w rodzinie dysfunkcyjnej jest dziecko bohater. Takie dziecko bierze na swe barki losy całej dysfunkcyjnej rodziny. Wychowuje młodsze rodzeństwo, niekiedy je karmi, ubiera, wspiera, a nawet utrzymuje. To zorganizowany perfekcjonista, który kosztem własnych marzeń i dążeń stara się zaspokoić potrzeby wszystkich wokół, nie tylko młodszego rodzeństwa, ale często także toksycznego rodzica – staje się jego najbardziej zaufanym doradcą, a jednocześnie wykorzystywanym ponad siły niewolnikiem. Jego życie będzie pełne napięcia i stresu, a jedyne, co go uspokoi, to kontrola nad wszystkimi oraz wszystkim wokół.
Casting – ten zły
Reklama
Kolejną rolą, którą przyjmują dzieci w chorej rodzinie, jest rola czarnej owcy albo kozła ofiarnego. Takiemu dziecku przyklejana jest łata sprawcy całego zła. To główny winny (wyimaginowany), powód cierpień rodziny, utracjusz i ladaco. Gdyby nie on, rodzinie żyłoby się lżej, normalnie. „To przez ciebie ojciec pije, to przez ciebie wieczne utrapienia!”. Czarna owca dostaje najwięcej ciosów, a jednocześnie jest pierwszą osobą, która ujawnia dysfunkcje rodziny. Często liczne przewiny osoby obsadzonej w tej roli są jej wołaniem o miłość i uwagę. Skoro mówią o mnie i niemal wyłącznie o mnie wówczas, gdy robię coś złego, to maksymalizacja złych zachowań wywoła jeszcze większą atencję, uwagę i postawi mnie w centrum rodziny. A że w charakterze chłopca do bicia? Trudno. Może i czarny charakter, ale główna rola. Czarna owca, gdy zaczyna samodzielne życie, jest przepełniona poczuciem krzywdy i żalu. W całym świecie będzie doszukiwać się przyczyn swojej klęski, może popaść w depresję, autoagresję, bulimię, uzależnienia, samookaleczenia czy prostytucję. Oczywiście, nie musi się tak stać, ale kalka, że jestem do niczego i cały świat to widzi, jest bardzo silna i ciężko wyjść z tej szufladki w teatrze życia.
Casting – ten śmieszny
Jedną z ról, które przypadają członkom rodziny dysfunkcyjnej, jest rola rodzinnego błazna lub maskotki. Ktoś taki ma nas rozśmieszać, bawić, starać się rozładować wszelkie napięcia, zatrzymać agresję kosztem swojej godności. Cena, którą płaci rodzinny wesołek, też jest wysoka. Pod maską gotowości do zabawy kryje się krzyk rozpaczy: pokochajcie mnie! Trudno mu będzie uzyskać szacunek, ciężko też będzie innym uwierzyć, że może on mieć coś ważnego do przekazania. Kostium błazna przylega ściśle i nie jest łatwo zmienić go na wyjściowe ubranie.
Casting – i inni
Takich ról świadomie lub nieświadomie nadawanych jest wiele. Warto wspomnieć jeszcze o „dziecku we mgle”, czyli roli niewidzialnego. Taka osoba przeprasza, że żyje, kryje się w cieniu rodzinnych spotkań, narad i dyskusji. Można wejść do pokoju i nie zauważyć jego obecności. Aby ratować swoją podmiotowość, osoby w tej roli zapadają na choroby, często bardzo poważne, także otyłość lub niedożywienie są formą ucieczki, a jednocześnie zwrócenia na siebie uwagi. Wszystkie wymienione role, które przyjęliśmy, by przetrwać w toksycznej rodzinie, idą niestety z nami w dorosłe życie i przestają być mniej lub bardziej skuteczną strategią, a zaczynają być życiową tragedią, trwałym upośledzeniem.
Mam zbroję, ale się boję
Reklama
Pamiętają państwo zapewne komiks Janusza Christy Kajko i Kokosz. Ten gruby i duży woj Mirmiła o imieniu Kokosz miał na czubku głowy nasadzony maleńki niczym naparstek szyszak, mający go przed czymś chronić. Wejście w dorosłe życie w masce jednej z wymienionych powyżej ról czy innych wyćwiczonych w dzieciństwie sposobów radzenia sobie z rzeczywistością jest jak spacer w zbyt ciasnej zbroi w upalny dzień. Przed niczym nas nie chroni, krępuje za to nasze ruchy, dusi, zabiera radość życia i daje jedynie pozór bezpieczeństwa. Jest ciągłym powodem do trwania w iluzji i wielką przeszkodą w zdobywaniu nowych kompetencji. Zwłaszcza w smakowaniu prawdziwej wolności. Katarzyna Łukowska z PARPA zaznaczyła, że każda z tych ról, każdy z tych skryptów, schematów z dzieciństwa przeniesiony w życie dorosłe może grozić dewastacją relacji. Pomniejszanie siebie i lęk przed bliskością mogą bardzo upośledzić nasze kompetencje społeczne. Czy wobec tego osoby, które wychowały się w rodzinach z problemem alkoholowym – a takich jest niezmiernie dużo i można powiedzieć, że każda z historii, chociaż podobna, jest w wielu aspektach różna – trzeba szufladkować i nadawać im dziwne etykiety, typu DDA? – To nie jest kwestia szufladkowania, lecz opis rzeczywistości – odpowiedział na moją wątpliwość ks. dr Marek Dziewiecki, psycholog i terapeuta, a także duszpasterz rodzin, autor wielu książek z dziedziny psychoterapii i pokonywania kryzysów. – Jeśli ktoś przez wiele lat pracuje w szkodliwych dla zdrowia warunkach, to ma określone problemy zdrowotne. Jeśli ktoś przez wiele lat żyje w bliskim kontakcie z uzależnionym rodzicem, czyli w wyjątkowo toksycznym psychicznie i duchowo związku, to ma – dobrze już rozpoznane i opisane – rany psychiczne, duchowe, moralne, społeczne i religijne. Zamiast miłości, poczucia bezpieczeństwa i solidnego wychowania dziecko uzależnionego rodzica doświadcza agresji i stałego poczucia zagrożenia. To powoduje zwykle dużą niedojrzałość takiej osoby w kontakcie z samą sobą, z innymi ludźmi i z Bogiem.
Dobrzy dorośli
Niezależnie od tego, jak dobrych ludzi spotkamy na naszej drodze w dorosłym życiu, rany zadawane od wczesnego dzieciństwa, w tym także w okresie prenatalnym, pozostają w nas jak autostrady, którymi z prędkością światła poruszają się myśli determinujące nasze nieracjonalne, nietrzeźwe, chore zachowania w dorosłym życiu. Na szczęście, gdy w dzieciństwie spotykamy dobrych ludzi, kontakt z nimi może ochronić nas przed zgubnym wpływem bliskich. Podkreśliła ten fakt Katarzyna Łukowska i dodała: – Wyrastanie w rodzinie z problemem alkoholowym nie determinuje naszej przyszłości. Korektywny, czyli życzliwy, wspierający i pomocny dorosły – np. ksiądz, babcia, nauczycielka – który dał nam wsparcie we wczesnych latach dojrzewania, może się okazać wystarczającą osobą, abyśmy nie dali się zaprogramować niedobrym doświadczeniom.
Jak być dobrym dla DDA?
Co w sytuacji, gdy takich osób zabrakło w dzieciństwie i gdy wchodzimy w związek, w bliską zażyłość z kimś, kto cierpi na syndrom DDA? Jak mądrze pomóc, żeby demony przeszłości przestały determinować dzisiejsze zachowania i wybory osoby nam bliskiej?
Reklama
Ksiądz Marek Dziewiecki podpowiedział: – Małżonek czy rodzic z cechami DDA jest zwykle nadopiekuńczy. Próbuje wszystkich i wszystko kontrolować. Wpada w emocjonalne skrajności. Czuje się nadmiernie odpowiedzialny za postępowanie i los swoich bliskich. Jest też wyjątkowo podejrzliwy i nieufny. To wszystko stanowi poważne obciążenie psychiczne i duchowe dla jego bliskich. Wyjście z tej formy współuzależnienia nie jest możliwe, dopóki sama zainteresowana osoba nie dostrzeże swojego problemu. Jeśli już to uczyni, to powinna przyjąć do wiadomości, że jej stanu nie poprawi pojedyncza rozmowa z psychologiem czy księdzem. Potrzeba zwykle wielu lat pracy nad własnym charakterem i uczenia się budowania zupełnie nowego rodzaju relacji międzyludzkich. Zadania osób z najbliższego środowiska to mobilizowanie osoby z syndromem DDA do pracy nad sobą oraz wskazywanie ludzi, instytucji i wspólnot, które mogą pomóc. Są już psycholodzy i terapeuci, którzy specjalizują się w pracy z osobami DDA, oraz grupy samopomocy. Warto zachęcać osoby z syndromem DDA do włączenia się do którejś z katolickich grup formacyjnych. Rozwój duchowy i religijny to warunek zamknięcia bolesnej przeszłości oraz uczenia się psychospołecznej dojrzałości.
Za krokiem krok
Samoświadomość i pogodzenie się z faktami są zawsze lepsze niż walenie głową w mur niemocy. Podobnie jak w uzależnieniach, droga powrotu do wolności, a może pierwsza podróż do przystanku: wolność, zaczyna się od pierwszego kroku – od uznania bezsilności i przyznania, że rzeczywiście nie kierujemy już własnym zachowaniem i życiem. Wielką ulgą na drodze do szczęścia są kroki 2. i 3. z programu Dwunastu Kroków. Przyznajemy w nich, że to nie my jesteśmy bogiem ani nawet herosem z mitologii, że jest Ktoś nie tylko od nas potężniejszy, ale też ogromnie zainteresowany nami, naszymi: sukcesem, szczęściem i wzrostem. Każdej osobie, która doświadczyła głębokich zranień, zwłaszcza w dzieciństwie, i która w związku z tym ma poważne deficyty w sferze psychospołecznej, trudno jest uznać ten fakt. Nikomu nie jest łatwo powiedzieć sobie, że w ważnych wymiarach życia i relacji interpersonalnych potrzebuje wytrwałej pracy nad sobą i pomocy ze strony specjalistów czy grup wsparcia. Jak zatem pomóc osobie cierpiącej na ten syndrom, by cierpiała mniej i ruszyła w stronę nowego życia? Ksiądz Dziewiecki podkreślił: – Ważne jest dziś! Ważne, żeby osobom z syndromem DDA tłumaczyć, iż są one odpowiedzialne nie za przeszłość, a jedynie za to, czy i w jaki sposób korzystają z szansy na rozwój tu i teraz.
Spróbujmy zatem zacząć rozkoszować się chwilą, świadom jej ograniczenia, i rozpocznijmy wielkie dzieło naprawiania swojego dziś. Bez ustawicznych wyrzutów i pretensji za martwe wczoraj oraz bez lęku o nieznane jutro.
Rafał Porzeziński
autor programu „Ocaleni” w TVP1, trener terapii uzależnień