Kiedy oboje z ojcem byliśmy chorzy, leżeliśmy na naszych pryczach, przyszedł komendant sprawdzić. W naszych izbach nie było żadnych mebli, oprócz półki na ścianie, na której leżały religijne książki,
książeczki do modlitwy oraz Ogniem i mieczem pożyczone od Zbysia Dziubana. Komendant wszystko przejrzał, książki religijne i modlitewniki zabrał, a z Ogniem i mieczem wyrwał mapki. Na drugi dzień mama
poszła do niego, żeby oddał zabrane książki. Nie oddał, zwymyślał mamę: "Ty, starucha, sidisz doma, koptiejesz, portisz dietiej, uczisz dietiej molitsa Bogu". ("Ty, starucha, siedzisz w domu, próżnujesz,
gnijesz, psujesz dzieci, uczysz ich modlić się do Boga"). Mówiła nam potem Ukrainka, która u niego sprzątała, że nasze książki spalił. Ten komendant, jak i inni funkcjonariusze NKWD, był panem życia i
śmierci wszystkich zesłańców, którzy mu podlegali.
Jeszcze na Bolszoj Pristani, kiedy w baraku usiłowaliśmy się wspólnie modlić i śpiewać pieśni religijne, zabronił tego kategorycznie. Nawet groził odesłaniem dzieci do rosyjskiego domu dziecka, kiedy
przyłapał nas w maju na śpiewaniu Litanii przed barakiem. Enkawudziści przestrzegali, by matki nie uczyły dzieci modlitwy i wiary w Boga. Na każdym kroku powtarzali, że "Boga niet", Polski nigdy nie zobaczymy...
Mimo to matki uczyły dzieci o Bogu i o Polsce. Kiedy w Ust´ Szyszu każda rodzina miała swój kąt, mogliśmy już modlić się głośno. Nasi rodzice znali dużo religijnych i patriotycznych pieśni. Śpiewaliśmy
razem: Boże coś Polskę, Boże Ojcze, Twoje dzieci, Z dymem pożarów, Dręczy lud biedny Moskal okrutny, Matko Chrystusowa, Bogarodzicę - J. Słowackiego i inne.
Zbieraliśmy się czasem u sąsiadów i wspólnie czytaliśmy głośno książki, zimą przy łuczywie. W maju wspólnie śpiewało się Litanię do Matki Bożej, w Wielkim Poście - Gorzkie Żale.
Od 1941 r. już i tak ciężkie nasze położenie stale się pogarszało. Powódź, trwająca wojna spowodowała ogólny kryzys w Rosji i głód, panujący także wśród ludności miejscowej. Kołchozy musiały zboże
i inne produkty oddawać państwu - "wsio dla fronta". Kołchoźnicy z działek przyzagrodowych zobowiązani byli odstawić państwu określoną ilość jaj, masła, ziemniaków, nawet w wypadku, gdy nie posiadali
ani kur, ani krowy.
Wiosną 1943 r. zaczęła się epidemia tyfusu plamistego.
W poszukiwaniu jakiejś żywności dla rodziny byłam w Znamience, nocowałam u znajomych. Część ich rodziny chorowała na tyfus. Tam się zaraziłam i po powrocie byłam ciężko chora. Z powodu wysokiej temperatury
i braku jakichkolwiek leków byłam prawie nieprzytomna, bardzo osłabiona, majaczyłam. Felczerka Katarzyna Sarachanowa, która się nami opiekowała, była bezradna. Jedynie mama uprosiła ją, żeby mnie nie
odesłała do tak zwanego szpitala, czyli po prostu izolatki dla zakażonych, która mieściła się w opuszczonej szkole.
Przed Wielkanocą mama wymieniła na wsi za jakąś odzież trochę mąki i pół wiadra ziemniaków. Święta, jak dotąd tutaj, były bardzo smutne. Prawie straciliśmy nadzieję na powrót do domu, a nawet na przeżycie.
Ale ciągle modliliśmy się i ze łzami w oczach życzyliśmy sobie, by jeszcze wrócić do Polski. Na śniadanie wielkanocne mama dla mnie, jako chorej, ugotowała cztery ziemniaki, a reszta rodziny z łupin tych
ziemniaków miała świąteczną zupę. Wygłodzona i osłabiona po chorobie, zjadłabym drugie tyle. Chyba od tego czasu największym moim przysmakiem są ziemniaki.
W tym czasie zmniejszono nam przydział chleba, otrzymywaliśmy na cztery osoby tylko 40 dkg dziennie. Wiosną żywiliśmy się pokrzywą, lebiodą, ostem i tylko czasami udawało się wkroić ziemniaka do takiej
zupy. Kiedy w kołchozach padały zwierzęta z głodu, mamie udało się wymienić za sukienkę głowę ze zdechłego konia. Było to nasze pożywienie przez kilka dni. Ktoś, kto zjadł mięso z padłej na zarazę krowy,
umarł. Nad nami zawsze czuwała Opatrzość. W nędzy, cierpieniu, w upokorzeniu, pod stałym nadzorem NKWD, bez żadnych wieści z rodzinnych stron i w ciągłej tęsknocie za nimi, przeżyliśmy czwartą Wielkanoc
na zesłaniu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu