Planując naszą deportację, NKWD zawarło umowę z radzieckim Lespromchozem (Przemysłem Leśnym), ile robotników i kiedy dostarczy do lasów Syberii i Północy europejskiej części Związku Radzieckiego. Bolszaja
Prystań była właśnie jednym z tych licznych punktów pracy.
Po naszym osiedleniu się w barakach wszystkich dorosłych skierowano do pracy. Naszą mamę ze względu na wiek już praca nie obowiązywała. Ojciec chory miał nawet skierowanie na operację od tamtejszego
lekarza, musiał pracować. Ja w tym czasie zaledwie ukończyłam piętnasty rok, ale byłam dość wysoka, poszłam do pracy, bo nie otrzymałabym przydziału chleba nawet takiego, jaki należał się dzieciom do
12. roku życia. ("Pajok" na nieletniego - izżywieńca - wynosił 20 dkg, a na osobę pracującą 80 dkg).
Dali nam piły, siekiery i łopaty do odgarniania śniegu i kazali dobrać sobie brygady po 6 osób. Ja pracowałam z ojcem, naszą Weroniką i rodziną Szarków z Wołczy. Przecinaliśmy piłą długie, grube kloce
na krótsze, potem rozłupywaliśmy siekierą na kilka kawałków i układaliśmy sągi. Prace nadzorował dziesiętnik. Normy nigdy nie mogliśmy wyrobić, bo i zespół słaby i mróz był duży, od -30o do -40o. Nie
mieliśmy także odpowiedniej odzieży ani butów. Wszyscy byli osłabieni i głodni, bo oprócz przydziału chleba dostawaliśmy tylko raz dziennie po pracy w stołówce zupę lub jakąś kaszę. W nocy nie dało się
spać, bo strasznie gryzły nas pluskwy.
Z baraków nr 22. wszystkich młodszych mężczyzn odesłano do pracy na innych odległych do 40 km odcinkach. Normy były tak ustalone, że Polacy nie mogli ich wyrobić. Zarabiali ledwie na wykupienie chleba
i rzadką zupę. Do rodzin przychodzili tylko raz w miesiącu. Nasza krewna Katarzyna Kojder była w ciąży. Kiedy miała rodzić nie zwolnili męża z pracy. Poród musiał odebrać jej ośmioletni syn Stanisław.
To dziecko, niestety, później umarło.
W barakach 64. mieszkali nasi sąsiedzi z Towarni Kantorowie. Ich syn Józef, 16- letni chłopiec, wybrał się z dwiema kobietami do jakiejś wsi. Wymienili tam odzież na ziemniaki. W powrotnej drodze
chłopiec osłabł i nie mógł dalej iść. Został w lesie, a one poszły po pomoc. Gdy pomoc nadeszła Józef był już zamarznięty na śmierć.
Na wiosnę, kiedy śniegi stopniały, nasza mama, jak inne kobiety, usiłowała dotrzeć do jakiejś wsi, by wymienić rzeczy na żywność. Żeby zmylić komendanta, wzięła wiadro i udawała, że idzie po wodę
do rzeki. Ukryła wiadro i poszła do Nowo Jagodnej. Enkawudzista Szczegłow to zauważył, pojechał za nią na koniu i dopiero, kiedy dochodziła do wsi, zawrócił ją i gnał przed koniem aż do Bolszoj Pristani.
W naszym baraku mieszkała rodzina Kozubalów z parcelacji k. Nowego Miasta. Męża odesłano, jak innych, daleko do pracy. Pani Monika pracowała w lesie. W baraku zostały maleńkie trzy córeczki w wieku
2, 4 i 6 lat. Chorowały na czerwonkę. Starsze kobiety opiekowały się nimi. Nasza mama poszła do komendanta i prosiła, by zwolnił matkę z pracy. Krzyczał, że to nie jej sprawa.
W lesie na lesozagotowce pracowałam do lata. Latem wysłano kilka brygad na sianokosy, 20 km od Bolszoj Pristani. Pracowałam w brygadzie z naszą Weroniką oraz Edwardem i Kazikiem Świstami. Trawę kosiliśmy
na leśnych polanach. Mieszkaliśmy u kołchoźników, spaliśmy na podłodze, do pracy dochodziliśmy 2-3 km. Byłam najmłodsza, dla mnie była to zbyt ciężka praca. Dowożono nam suchy prowiant, czasami wymieniałyśmy
u gospodyni chleb na ziemniaki. Kazano nam kosić bez przerwy, a na składanie przeznaczona była niedziela, choć oficjalnie był to dzień wolny od pracy (wychodnoj). Czasami deszcz spadł przed niedzielą,
dużo siana zgniło. W rezultacie po zakończeniu sianokosów okazało się, że mamy dług za jedzenie, które otrzymaliśmy w czasie pracy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu