Warunkiem singapurskiego spotkania Kim Dzong Una – dyktatora Korei Płn. z prezydentem USA Donaldem Trumpem było zwolnienie trzech Amerykanów, którzy przebywali w koreańskich obozach pracy. Dyplomatyczne zabiegi przyniosły skutek i Amerykanie wylądowali 10 maja br. w bazie sił powietrznych USA Adrews pod Waszyngtonem. Jednym z nich był Kim Hak-song, amerykański misjonarz, który po raz pierwszy publicznie opowiedział o „przygodzie swego życia”.
Hak-song został wysłany przez swoją kongregację do Chin. Miał tam studiować rolnictwo. Ostatecznie znalazł się jednak w koreańskiej stolicy – Pjongjangu – gdzie pracował na eksperymentalnej farmie uniwersyteckiej. Uniwersytet kształci dzieci koreańskich dygnitarzy.
Zakończywszy swą misję, Hak-song był już w drodze powrotnej do Chin, kiedy niedaleko granicy został zatrzymany przez służbę bezpieczeństwa. Kiedy zapytał, jakie przestępstwo popełnił, odpowiedziano mu, że przestępstwem była modlitwa. Pokazano mu kopię maila wysłanego do USA, w którym prosił o modlitwę za Koreańczyków, oraz nagranie ze wspólnotowej modlitwy na uniwersytecie. Amerykanin koreańskiego pochodzenia trafił do obozu pracy. Nic nie wiedział o toczących się rokowaniach. Kiedy przyszli po niego koreańscy esbecy, myślał, że przewożą go w inne miejsce. Hak-song trafił tymczasem na płytę lotniska i wsiadł do amerykańskiego samolotu, którym wrócił do rodziny – z zakazem wjazdu do Korei Płn., za którą zresztą raczej nie tęskni.
Pomóż w rozwoju naszego portalu