Uczestniczę we Mszy św. Odmawiam Credo. Staram się to czynić szczególnie pieczołowicie, wyraźnie, głośno. Lubię ten moment. Wyznaję wiarę katolicką słowami sprzed wieków, jak tylu ludzi przede mną (w historii) i jak ludzie wokół mnie (w kościele). Uważnie słucham, co mówię, co mówi wielogłos wiernych, skierowanych ku ołtarzowi Pana, i to mnie umacnia.
Jestem indywidualistą, ale w świątyni potrzebuję wspólnoty. Po to, żeby z nią, w niej znowu, po tygodniu, kilku dniach, czasem nazajutrz, przypominać sobie na głos, w co i dlaczego wierzę. To nie tylko ważne, to dla mnie konieczne. To element ciągłego nawracania się, uświadamiania sobie, że jestem synem Króla i że otaczają mnie synowie i córki Króla, znające swoją wobec Niego powinność. Chciałbym, aby była ona radosna, oczywista, naturalna. Jak u pewnej dziewczynki. Niedawno, w letnią niedzielę. Pamiętam, że od razu postanowiłem zapisać to, co zobaczyłem, tknięty przekonaniem, iż jest to jedna z tych rzadkich chwil, w których „otwiera się niebo” – co też uczyniłem. Być może niezręcznie, acz szczerze, posłuszny wewnętrznemu nakazowi dzielenia się światem krzepiących duchowo przeżyć:
Miała może cztery lata,
dwie kitki warkoczyków,
kwiecistą spódniczkę
i sandałki na bosych stopach
Roześmiana przechodziła
na drugą stronę kościoła,
żeby przekazać znak pokoju
Z naturalnym wdziękiem klęknęła
przed Najświętszym Sakramentem.
Niemal poczułem, jak Jezus
rozkładał dla niej ramiona
i oddawał jej po stokroć –
najczulej, najdelikatniej,
niewidocznie.
Pomyślałem z wdzięcznością
o jej rodzicach.
Uderzyło mnie piękno.
Pomóż w rozwoju naszego portalu