Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Ruszamy z Berlina. Kierunek: Aleppo. Mnóstwo dziennikarzy i grupa ok. 300 osób, które podjęły wyzwanie, żeby pójść w pokojowym marszu do Syrii i wyrazić swój sprzeciw wobec ludobójstwa, domagać się pokoju od tych, którzy o wojnie lub pokoju decydują, stanąć po stronie cywili, żądać pomocy humanitarnej dla ofiar wojny.
Nic nie możemy?
Pomysłodawczyni i organizatorka marszu Anna Alboth – Polka mieszkająca w Berlinie umieściła wiadomość na Facebooku i nagrała wideo, w którym mówi: „Nie potrafię udawać, że tego nie wiem. Wiedząc, nie potrafię spokojnie usiedzieć, nie sprzeciwiając się zbrodniom, które dzieją się na moich oczach. Szósty rok...”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
To były również moje myśli, więc postanowiłam iść. Nie wyobrażałam sobie, że można zasiąść do wigilijnego stołu, nie zapraszając do niego w jakiś sposób Syryjczyków – czy to przez udzieloną pomoc materialną, czy to przez modlitwę, przywołanie ich dramatu w rozmowie. Ciągle towarzyszyło mi poczucie, że wspierając materialnie i modląc się, robię za mało i zbyt cicho. Wojna trwa, a ja spokojnie krzątam się w kuchni... Czy rzeczywiście nic nie możemy, czy tak nam się tylko wydaje?
Dlaczego idziesz?
Reklama
Gdy przeczytałam apel Ani, wiedziałam, że chcę iść, by przynajmniej tym minimalnym gestem wyrwać się z roli biernego obserwatora. Trzeba było zatem wstać od świątecznego stołu już w niedzielę przed kolacją, spakować plecak, wsiąść w busa i ruszyć nocnym kursem do Berlina.
Z Tempelhof ruszyło nas kilkaset osób. Dużo za mało, jak na facebookowe obietnice.
Dlaczego idziesz? – pytali liczni tego dnia dziennikarze, pytaliśmy też siebie nawzajem. „Bo nie mogę już siedzieć i słuchać o tym, patrzeć i nie sprzeciwiać się”. „Mam potrzebę zrobić cokolwiek, byle nie udawać, że to mnie nie dotyczy”. To najczęstsze odpowiedzi.
Wyruszyliśmy z miejsca, w którym jesienią 2015 r. utworzono największy w Niemczech obóz dla uchodźców – w centrum Berlina, w budynkach historycznego lotniska. Dziś mieszka tu ponad 1,5 tys. uchodźców. Do naszego marszu dołączyło kilkunastu Syryjczyków. Pójdą tylko do granicy niemieckiej, nie wolno im opuścić Niemiec.
Czujemy się wyróżnieni
Marsz z Berlina do Aleppo to 3500 km i ponad 3 miesiące w drodze. Bez konkretnego planu i deklaracji, ustalenia sięgają zaledwie tygodnia. Idą dobrze odżywieni Europejczycy, superprzygotowani: zaopatrzeni w namioty, ciepłe śpiwory, profesjonalną odzież i buty turystyczne. Trudno nie przywoływać, w jaki sposób tę trasę pokonywali okaleczeni wojną, pozbawieni majątku, żywności i wsparcia Syryjczycy...
Reklama
Maszerując w ich sprawie, czujemy się wyróżnieni. Idziemy ulicami Berlina, mamy obstawę policji, spotykamy się z przyjaznymi reakcjami przechodniów. W niemieckich miasteczkach zapewniono nam noclegi: w szkole, klasztorze, starym kinie. Po przejściu pierwszego etapu w Mahlow czekają na nas ciepła sala gimnastyczna, gorące prysznice i miejsce na ugotowanie zupy.
Siadamy w grupkach
Prawie każdy przybył sam, to bardzo charakterystyczne dla tego grona. Jeszcze gdy wsiadaliśmy do autobusu czy przechodziliśmy przez bramę lotniska, byliśmy pojedynczy. Jednak łącząca nas idea i idealizm sprawiły, że poczuliśmy się sobie bliscy.
Największą grupę narodową stanowią Polacy, drugą – Niemcy, kolejną – Syryjczycy, są także Włosi, Rosjanie, Szwed, Amerykanin, Hiszpanka, Mołdawianka. Przekrój wiekowy – od dzieci po emerytów. To pobieżna sonda z zaledwie pierwszego dnia.
Część uczestników to różnego profilu aktywiści, angażujący się w życie społeczne, pomoc osobom dyskryminowanym, biednym, niepełnosprawnym. Wielu od miesięcy drąży temat pomocy Syryjczykom. Druga część uczestników to tzw. normalsi – ludzie, którzy pozostawili swoje etaty czy firmy i postanowili wykroić nieco czasu na udział, a przynajmniej wystartowanie z marszem. Już pierwszego dnia widać, że będzie im odtąd towarzyszyć myśl o dołączeniu na dłużej.
Ania, Janek, Jens
Jana, mieszkanka Berlina pochodząca z niemiecko-rosyjskiej rodziny, o ideę marszu pokłóciła się już przy wigilijnym stole. Pierwszego dnia przyszła, żeby „obwąchać” i sprawdzić, co i jak. Wróciła do Berlina, żeby spakować plecak, i drugiego dnia startowała już na dłużej.
Reklama
Werner, berlińczyk, od zawsze pomagał Ukraińcom, z którymi wiążą go rodzinne korzenie i wieloletnie przyjaźnie. Niezgoda na politykę Putina nie pozwoliła mu usiedzieć w domu. Dołączył drugiego dnia. Nie jest piechurem, ale spróbuje iść, ile potrafi.
Ines, niemiecka emerytka, ciągnąca swój bagaż „na kole”, wygląda bardzo profesjonalnie, choć trochę z hippisowska. Idzie w sandałkach z bosymi stopami. Pójdzie jakieś dwa miesiące. Czasem zdarza jej się gwałtownie zatęsknić za domem, nie stawia więc sobie kategorycznej daty.
Ania, Janek, Jens i kilka innych osób, których nie zdążyłam poznać, pójdą do końca. Jak to możliwe, że mogą sobie na to pozwolić? Liczni komentatorzy już wylewają fale swojej frustracji pod ich adresem. Naprawdę niełatwo taką determinację zrozumieć, dopóki nie pozna się tych ludzi osobiście.
Wyśpię się w domu
Trzeba przyznać, że niezwykłą siłą tej wspólnoty okazali się sami organizatorzy. Nie znałam wcześniej podróżniczego bloga Ani i jej męża Toma. Natomiast świadectwo, które dają podczas marszu, robi wrażenie i otwiera serca. Razem z nimi maszerują i znoszą wszelkie niewygody ich kilkuletnie córki, a także mama Ani i brat Kuba – na wózku inwalidzkim. W swojej naiwności myślałam, że pojawił się tylko na początek. Patrzyłam ze zdumieniem, jak nocuje z nami na karimacie, i nie mogę oprzeć się wzruszeniu, gdy widzę go na zdjęciach z każdego kolejnego dnia marszu. Wciąż tam jest. Pierwszej nocy, kiedy siedzieliśmy, zmęczeni i niewyspani, na długich rozmowach, powiedział: – Nie przyjechałem tu, żeby spać. Wyśpię się w domu.
Idziemy w ich sprawie
Reklama
Tego pierwszego wieczoru przeszliśmy pewnego rodzaju próbę czy też inicjację, w emocjonalnym sporze zawiązaliśmy się jeszcze mocniej jako wspólnota. Pomimo jasno zadeklarowanych pokojowych i neutralnych idei marszu, grupa Syryjczyków, którzy maszerowali z nami przez Berlin, zwróciła uwagę na konieczność opowiedzenia się po konkretnej stronie konfliktu. Chcieli to manifestować niesioną flagą. Stosunek bezpośrednich uczestników i ofiar konfliktu do naszego pomysłu i niechęci popierania kogokolwiek był bardzo emocjonalny. Dyskutowaliśmy przez kilka godzin. Musieliśmy okiełznać emocje, wysłuchać wielu głosów: politycznych, filozoficznych, etycznych, osobistych i znaleźć w sercach odpowiedź na to, co się dzieje. Marsz nie mógł iść pod syryjską powstańczą flagą i część Syryjczyków odłączyła się następnego poranka. Sama rozmowa w gronie wielonarodowym i wielokulturowym stanowiła lekcję tolerancji, wsłuchiwania się, konfrontowania idei pokojowych i wolnościowych z brutalną rzeczywistością, pytań o naszą legitymację do występowania w cudzej sprawie, idealizm. Jedno pozostało niezmienne – poparcie części uchodźców, którzy z nami zostali, i wiadomość niosąca choćby okruch nadziei ludziom pozostającym w ogniu wojny, że idziemy w ich sprawie.
To ma sens
Kiedy ruszaliśmy z Berlina, myślałam: jaka szkoda, że nie jest nas więcej, że może nic z tego nie wyjdzie. Marsz jednak idzie. Gest sprzeciwu nabiera siły z każdym kilometrem. Pomyślałam, że nawet jeśli zostanie na trasie jeden człowiek, to ma to absolutny sens. Sens jego ogromnej siły, determinacji, miłości. Ale choć jeden musi zostać. Dlatego wspierajmy marsz na wszelkie dostępne sposoby: uczestnictwem, modlitwą, datkami.
15 stycznia 2017 r. maszerujący będą przekraczać czeską granicę. To póki co nieduże odległości od Polski i zachęcam, żeby się przyłączyć. Byłam na marszu zaledwie dwa dni, ale każda minuta tam spędzona stanowiła niezwykłą lekcję.
Informacje nt. marszu na stronie: civilmarch.org/pl oraz na Facebooku pod hasłem: Civil March for Aleppo oraz Polacy na Civil March for Aleppo. Posłuchaj rozmowy ze współorganizatorką marszu Aleksandrą Szymczak: fm.niedziela.pl.
* * *
Obywatelski Marsz dla Pokoju Berlin – Aleppo
wyruszył 26 grudnia 2016 r. ze stolicy Niemiec, żeby po 3-4 miesiącach, pokonując 20 km dziennie, wzdłuż „szlaku uchodźczego” – przez Czechy, Austrię, Słowenię, Chorwację, Serbię, Macedonię, Grecję, Turcję – dojść do Aleppo. Jak uchodźcy, tylko w przeciwnym kierunku. W marszu biorą udział ci, którzy chcą wyrazić swoją solidarność z Syryjczykami i zwrócić uwagę światowej opinii publicznej na problem trwającej od lat wojny w Syrii. Uczestnicy marszu nie reprezentują żadnej organizacji ani partii politycznej. Idą dzień, dwa, kilka tygodni.
* * *
Beata Frysztacka
fotografka, teatrolożka, terapeutka, mieszka w Krakowie, mama czwórki dzieci