Dziś lubelski "Egipt" udzielający pomocy uchodźcom mieści się w hotelu PUMIS przy ul. Wrońskiej. Działa od dziewięciu lat. Podlega Urzędowi ds. Repatriacji Cudzoziemców. Sąsiaduje z nie najpiękniejszą
dzielnicą przemysłowo-składową. Po drugiej stronie ulicy wyrosły nowe bloki. "Skierowanym do nas obcokrajowcom zapewniamy zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę medyczną na czas trwania procedury o nadanie
statusu uchodźcy. To zwykle ok. 8 miesięcy" - mówią pracownice ośrodka. "Pomagamy w nauce języka polskiego. Obecnie uczy się go około trzydziestu dzieci. Jest to ważne, bo wówczas mogą pójść do polskiej
szkoły. Dorosłym często nie starcza zapału" - stwierdza nauczycielka. Oprócz pracowników dziećmi zajmuje się kilkoro wolontariuszy. Głównie studenci, ale są też osoby mające własne rodziny. Wśród mieszkańców
ośrodka przeważają obywatele Rosji przybyli z Czeczenii. Są także uchodźcy z Afganistanu, Iraku i Azerbejdżanu. W przeszłości "Egipt" na Wrońskiej przygarniał uciekinierów z Kamerunu, Sudanu, Somalii
i Ghany, gdzie toczyły się krwawe konflikty plemienne. "Bardzo miło się z nimi współpracowało. Przychodzą do nas, odwiedzają, choć dawno opuścili ośrodek" - wspomina Afrykanów personel. Czeczeńcy szukają
w Polsce przede wszystkim spokoju po wojennych przeżyciach. Ponieważ prawie wszyscy są muzułmanami, do wymogów ich religii należało dostosować kuchnię. Nie używa się w niej wieprzowiny. Podczas ramadanu
pierwszy posiłek wydawany był po zachodzie słońca. Reguł postu przestrzegała ponad połowa mieszkańców ośrodka. Stołówka służy im czasem także jako miejsce modlitwy. Prawie każdy hotelowy pokój skrywa
dramat mieszkających w nim ludzi. Rozmawiamy po rosyjsku.
Maka wygląda na 30 lat. Jest w Polsce od 10 miesięcy z dwiema córkami. Mąż przepadł bez wieści w Groznem. Któregoś dnia wyszedł z domu i nie wrócił. "Zdarza się wiele takich przypadków. Często bywa
tak, że Rosjanie specjalnie zatrzymują naszych ludzi, aby później zwolnić ich za opłatą. Okup to 3-4 tys. dolarów. Nieco niższy pobierany jest za zmarłych. Zdarzało się, że żołnierze umyślnie niszczyli
wyposażenie szkół, wcześniej zakupione ze składek rodziców. Te praktyki są straszniejsze niż sama wojna. Dlatego zdecydowałam się wyjechać" - mówi. Rodzina Maki trafiła najpierw do Inguszetii, potem z
miejscowości Prochładnoje Sielo przejechała pociągiem do Brześcia. Przepuszczenie przez granicę białoruską to kilkaset dolarów łapówki dla pograniczników. Każdy czeczeński mężczyzna uważany jest przez
nich za potencjalnego "terrorystę". Dla niego przekroczenie granicy to wydatek ok. 2 tys. "zielonych". Malika, jedenastoletnia córka Maki właśnie wybiera się do szkoły. Dobrze mówi po polsku. W Czeczenii
chodziła do piątej klasy, tu jest w trzeciej. Lubi szkołę i kolegów z klasy. W Lublinie mieszka siostra Maki wraz z mężem i pięciorgiem dzieci. Oni otrzymali już status uchodźców. Teraz mogą liczyć na
pomoc z Centrum Pomocy Rodzinie i legalnie podjąć pracę.
Mężczyzna w średnim wieku zaprasza mnie do siebie. Do Polski trafił razem z rodziną przez Gruzję. Podczas wojny stracił brata. Przez władze rosyjskie został uznany za bandytę i terrorystę. Nie może
liczyć na oczyszczenie się z tych zarzutów przed sądem. Podkreśla, że Polacy i Czeczeni mają wiele wspólnego, że kiedyś i nasz naród również doświadczył ucisku, że on od dawna śledził naszą drogę do niepodległości.
W pokoju nauczycielki Rozy na ścianie wiszą flagi: czeczeńska i biało-czerwona. Dziecięca ręka wypisała na niej cyrylicą "Samaszki 1992". "To mój syn namalował. Tęsknimy" - wyjaśnia. Roza rozpoczyna
długą opowieść o wojennych przeżyciach. Co pewien czas przerywa, łamie się jej głos, a po policzkach spływają łzy. Po zbombardowaniu domu w Samaszkach, Roza z rodziną trafiła do Groznego. Dalej uczyła
w szkole. Mąż pracował jako kierowca dalekobieżnych autobusów. Po pewnym czasie, gdy coraz częściej pod autobusami zaczęły wybuchać miny, uznał, że nie może zapewnić bezpieczeństwa swoim pasażerom i zrezygnował
z dalszej jazdy. Zatrudnił się w zakładach chemicznych jako ślusarz mechanik. Sześć lat temu w sierpniu rozpoczął się szturm Groznego. Podczas niego Roza opiekowała się chorą siostrą męża; rodzina rozproszyła
się w wojennej zawierusze. Starczało jej energii, aby współpracować z organizacją humanitarną. Przekazywała dokumenty dotyczące okrucieństwa wojny zagranicznym dziennikarzom. Były to kasety wideo, listy
zaginionych i poległych. Także to, w jaki sposób zginęli. Zdarzały się też listy żołnierzy rosyjskich znalezione na polach bitew. Próbowała sama prowadzić dziennik wydarzeń. Zajął kilka postrzępionych
i okrwawionych zeszytów. Na ich podstawie zaczęła pisać książkę. Swoje zapiski zakopała w jednym z miejsc tułaczki. Ich posiadanie wiązało się ze zbyt wielkim ryzykiem. Z trudem mówi o śmierci kilkorga
swoich uczniów. "Kiedyś żołnierze wybili całą wieś. Ocalał tylko jeden dorosły mieszkaniec i trzyletnie dziecko. Bywało, że zwłoki poległych rozwłóczyły psy. Zarówno Rosjan jak i naszych" - wspomina.
Największym przeżyciem była dla niej praca przy identyfikacji ofiar poległych w Komsomolsku. Trwała14 dni, podczas których musiała obejrzeć ok. 800 ciał. Początkowo wszystko odbywało się bez masek i innych
środków higieny. "Nie dało się płakać" - stwierdza Roza. Ludzie przed śmiercią byli torturowani, przypalani papierosami, kłuci nożami, nie mieli palców. Zapamiętała 70. letniego starca, który wśród zabitych
rozpoznał troje ze swoich dzieci. Pozostała trójka zginęła wcześniej. "Zdarzyło się, że ludzi zasypanych w piwnicach żołnierze nie odkopali, tylko uśmiercili miotaczem płomieni" - dodaje mąż Rozy. Po
wojennych przeżyciach, już w Polsce, u Rozy ujawniła się choroba serca. Jest wdzięczna pracownikom ośrodka za pomoc i opiekę, jaką zapewnili jej rodzinie. Polaków postrzega jako dobrych, życzliwych ludzi.
"Jeżeli starczy mi sił i zdrowia, na pewno napiszę książkę o tym, co przeżyłam. A jeżeli skończy się wojna i w Czeczenii zapanuje spokój, wrócimy tam. Dziękuję, że wy, polscy dziennikarze, chcecie nas
słuchać" - mówi, gdy się żegnamy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu