KS. MATEUSZ RUTKOWSKI: – Sandra, wyglądasz na osobę szczęśliwą, czy rzeczywiście tak jest?
SANDRA: – Na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że moje życie to prawdziwa sielanka. Mam męża, dwóch cudownych synów, stałą pracę – spełniam się zawodowo i prywatnie. Czasem jednak w życiu każdego zdarzają się sytuacje, które potrafią rozłożyć człowieka na łopatki, nawet jeśli pozory mówią co innego.
– Tak, każdy ma wzloty i upadki. Co było dla Ciebie trudne w ostatnim czasie?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Całkiem niedawno zmarł mój Tata. Zmarł nagle i niespodziewanie, w szpitalu, wbrew wszystkim diagnozom lekarzy. Nie zdążyłam się z nim pożegnać. Był to ogromny cios, choć w całej sytuacji byłam świadoma tego, że Pan Bóg mnie przez nią przeprowadza. Miesiąc wcześniej byłam na Kursie Nowe Życie i jestem przekonana, że miał on za zadanie przygotować mnie na śmierć Taty. Bez kursu chyba nie byłabym w stanie nie obwiniać Pana Boga o to, co się stało.
– Jak sobie poradziłaś z tym trudnym doświadczeniem?
– Od pierwszych dni podejmowałam próby pogodzenia się z sytuacją i początkowo miałam duży pokój w sercu, sprawa wydawała się być opanowana. Ale szybko pojawiły się trudności.
– Jakie?
Reklama
– Zaczęły się problemy z modlitwą. Nie potrafiłam się modlić za Tatę. Miałam takie poczucie, że kiedy modlę się za niego, to tak, jakbym zgadzała się na to, że go nie ma już z nami. A tak nie było. Potem w ogóle przestałam się modlić. Teraz widzę wyraźnie, że Zły znalazł sobie w tej sposób idealną furtkę do mojego serca.
– Symptomatyczne, zamiast ufać, że Bóg powołał kochaną przez nas osobę do wiecznego szczęścia, dopuszczamy demoniczne kłamstwo – On mi go zabrał, On nie chce dla nas dobra, a więc nie będę się modlić…
Reklama
– Pewnie tak, choć nie było to wtedy dla mnie takie oczywiste. Na dodatek nie miałam też okazji do tego, żeby się zwyczajnie wypłakać i poukładać sobie wszystko w głowie. Tata mieszkał daleko ode mnie, charakter mojej pracy wymaga tego, że zaraz po pogrzebie do niej wróciłam, w domu dwoje małych dzieci i mąż, który nie do końca potrafił się odnaleźć w sytuacji. Jak to mówią – co z oczu, to z serca. Po prostu było mi łatwiej. Problemy zostały gdzieś daleko, a ja bardzo szybko nauczyłam się zakładać kolejne maski. Serce natomiast krwawiło. Mijał dzień za dniem i ta rana była coraz bardziej przysypywana codziennością.
Równolegle zaczęło popadać w ruinę moje życie duchowe. Nie miałam już potrzeby modlitwy, uczestnictwa we Mszy św., zaczęły powracać grzechy z przeszłości, z którymi już dawno się uporałam. Jednym słowem – równia pochyła. Zaczęłam też szukać odpowiedzi na pytania związane ze śmiercią Taty i z tym, co jest teraz, ale nie szukałam ich w Bogu, tylko w przypadkowych książkach. Starałam się za wszelką cenę zracjonalizować to, co się stało. Później chciałam po prostu zapomnieć. Nie myśleć. Uciec od uczuć i emocji. Nawet od ludzi. Stworzyć sobie taki iluzoryczny świat, w którym nie ma bólu.
– Trafnie to nazwałaś ucieczką. Już tak mamy, że sami borykamy się z problemem, jakimś kryzysem, jak choćby wspomniana przez Ciebie śmierć Taty, zamiast zaprosić do tego Boga. I tak na marginesie można długie lata uciekać, robić uniki i żyć z wielką raną, która ciągle ropieje i gdy już nam się wydaje, że zaschła, to ona znów pęka i jest wielki ból. Jezus może nam wiele pomóc, uzdrowić nas, dla Niego nie ma obcej dla nas emocji, stanu, tylko trzeba uwierzyć w moc Jego Imienia! Byłaś ostatnio na Kursie Emaus, jak to wpłynęło na Twoją żałobę po Tacie?
Reklama
– Poniekąd takie właśnie pragnienie ucieczki odzwierciedlał mój wyjazd na Kurs Emaus. Z jednej strony pomyślałam, że może to być dla mnie jakieś takie przebudzenie, a z drugiej strony chciałam się zanurzyć w taki sielankowy świat z Pismem Świętym w dłoni, w którym nie dopuszczę do siebie żadnych negatywnych emocji. O jakież było moje zdziwienie, gdy po pierwszej minucie całe moje wyobrażenie o kursie runęło w gruzach. Na szczęście Pan Bóg wie lepiej, co dla nas dobre, nawet jeśli czasem boli. Przyjechałam, żeby oderwać się od różnych myśli, sytuacji, a tymczasem musiałam się z nimi zmagać od pierwszych chwil. Był to czas otwierania dłoni, które kurczowo chciały zatrzymać przy sobie Tatę i oddawania go Panu Bogu. Zrozumiałam, że nie da się tak na dłuższą metę zasypywać problemów i trudności, czasem trzeba je oczyścić, zdezynfekować, żeby móc położyć na nie plaster. I tak właśnie było. Pan działał bardzo konkretnie, przede wszystkim przez Słowo, ale też przez ludzi. Słowo właściwie dyktowało mi każdy krok. Przyjechałam w rozsypce, a ono dało mi siłę i zapewnienie, że „wystarczy Ci mojej łaski”, przeprowadziło przez nieplanowaną spowiedź i dało obietnicę w Psalmie 126. Na koniec postawiło również konkretne wymagania (2 Tm 1, 7-9 i Mt 10, 16). Bardzo ważnym punktem obok Eucharystii była też dla mnie adoracja Najświętszego Sakramentu. Pan Jezus dotykał najgłębszych ran, ale nie po to, żeby zadać ból, tylko po to, żeby się mogły zagoić i żeby można było pójść dalej. Razem ze łzami wypłynął wszelki smutek i żal, natomiast ich miejsce wypełnił cudowny pokój. To, co istotne, choć wcale niełatwe – zaufać Bogu i oddać się w Jego ręce, pozwolić, by Jego Słowo stało się dla nas kotwicą, sterem i żaglem. Dać Bogu wolną rękę i świadomie zgodzić się na to, żeby to On kierował naszym życiem.
– Właśnie. Chwycić Boga za rękę i zaprowadzić Go do najstraszniejszych miejsc naszego życia. I jeśli tylko odważymy się to zrobić, to On nas totalnie zaskoczy. Da nam stokroć więcej niż się spodziewaliśmy. Przypominają mi się tu słowa Pana Jezusa: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11, 28-30).
– Owszem. Wszystko tak szybko się potoczyło podczas tego kursu. Pan Bóg działał w moim sercu z niesamowitą mocą. Kolejny raz pokazał mi wyraźnie, że to On ma na mnie najlepszy plan, nawet jeśli wydaje mi się on trudny i niezrozumiały. Oświecał, kruszył, nawracał, uzdrawiał – a to wszystko poprzez Swoje Słowo oraz drugiego człowieka. Dawał bardzo konkretne wskazówki na to, co dalej. Pozwolił odczuć Swoją obecność, wręcz namacalnie. Dał mi też doświadczyć naprawdę ogromnej mocy modlitwy za drugiego człowieka. Chwała Panu za ten czas i za wszystkie owoce tego kursu! Do dziś w uszach brzmi melodia: „Słowo Twoje lampą dla mych stóp i światłem drogi mej”. Amen!
– Amen. Chwała Panu! Niech Pan hojnie błogosławi Twojej rodzinie.