Wspomniany proboszcz informował nas, że w miasteczkach galicyjskich „było powinnością rozsyłanie możnym panom i urzędnikom kołaczy wielkanocnych”. Pieczone w folwarkach baby wielkanocne przewożone były taczkami do dworów. „Niektóre tak rosły, że zastanawiano się czy pieca nie rozbić, aby wydostać z niego pieczyste” – zauważał żartobliwie ks. Franciszek.
Cudeńko królowej
Reklama
Królowa Marysieńka Sobieska miała otrzymać baranka wielkanocnego z... „puchu łabędziego zrobionego”, imitującego wełnę, „który za pomocą specjalnej sprężyny podnosił się jak żywy”, zaś na chorągiewce wypisano słowo „Alleluja” tyle razy ile dni przeżyła królowa... Jedną z bardziej znanych polskich mistyfikacji literackich był opis śniadania wielkanocnego u jednego z krakowskich rajców, w którym uczestniczył związany skądinąd z Podkarpaciem hetman Jan Tarnowski. Choć nie miało ono w rzeczywistości miejsca, to jednak zwyczaje i wystrój dworskich stołów wielkanocnych, dziennikarz XIX-wiecznej krakowskiej „Pszczółki”, Konstanty Majeranowski, widywał zapewne na własne oczy w jakimś ziemiańskim dworze i nie był to tylko wytwór jego literackiej fantazji. Na opisywanym wielkanocnym stole był więc wspaniały baranek z masła – który wedle fantazji publicysty – miał oczy... z brylantów. Wokół wielkanocnych kołaczy „stały różne figurki: Święci, dwunastu Apostołów «udani jak żywo»; a wszystko z ciasta (...). W środku stał Zbawiciel Pan Jezus Chrystus z chorągiewką, a nad nim unosił się anioł umieszczony na druciku i zawieszony nad piekarnikiem, i „zdawało się jakby leciał po niebie i z gęby wychodziły mu słowa: Resurrexit sicut discit! Alleluia!”. „Był jeden taki placek, co miał w środku sadzawkę z białego miodu a z niej wyglądały rybki i kąpiące się nimfy, a kupidyn strzelał do nich z łuku...”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wiwat z muszkietów
Z kolei książę Stanisław Lubomirski, aby uczcić Wielkanoc Roku Pańskiego 1677 wydał nakaz skierowany do rajców i władz miasta Łańcuta: „Ponieważ wszystkie sprawy i zabawy ludzkie powinny zaczynać się od Pana Boga – jako źródła wszelkiego dobra” książę życzył sobie, aby urząd radziecki i wójtowski jako i cechmistrze z pospólstwem i bracią cechową podczas Wielkiego Piątku uczestniczyli w Nabożeństwie przy Grobie Pańskim i aby uczestniczyli w procesji Wielkanocnej i uczcili Zmartwychwstałego Pana ogniem z muszkietów... We wszystkich prawie wsiach i miasteczkach – jak pisał dawny znawca obyczajów, Jędrzej Kitowicz – oddawano cześć Zmartwychwstałemu wystrzałem z muszkietów (gdzie byli żołnierze) i „harmatek bądź strzelb”.
W Wielką Niedzielę księża po wejściu do ciemnego kościoła usuwali z grobu Pańskiego krzyż i przenosili na główny ołtarz. Wówczas to zapalano świece i odbywano procesję z krzyżem wokół kościoła i cmentarza. Z kościołów wynoszono drewniane figurki Chrystusa, na których uwidaczniano rany po włóczni, na rękach i nogach po gwoździach. Figurki noszono podczas procesji rezurekcyjnej wokół kościoła, na końcu umieszczając na ołtarzu. Śpiewano najstarszą znaną do dzisiaj pieśń wielkanocną „Chrystus zmartwychwstan jest” i „Wesoły nam dzień dziś nastał”. W procesji rezurekcyjnej zawsze uczestniczyli królowie z dworem. Jak zanotował wspominany już Kitowicz, trzykrotne obejście kościoła w obecności króla Augusta III Sasa nie odbyło się, ze względu na jego otyłość i podeszły wiek... Niestety podczas rezurekcyjnych procesji w większych miastach Rzeczypospolitej „rzezimieszkowie mieszając się w ciżbę, pieniądze, tabakierki lub zegarki ludowi wyciągali”... – pisał Jędrzej Kitowicz.
Baby hrabiny Anny
Ciekawie wspomnienia pierwszej Wielkanocy w Oleszycach w 1867 r. opisuje znana filantropka z Podkarpacia, hrabina Anna z Działyńskich Potocka, która zamieszkała tutaj we dworze ze swoim mężem. Już w pierwszym dniu przyjazdu do miejscowości hrabinę Annę uderzyła zmora panującego wśród tutejszej ludności alkoholizmu. Pisała w swoim pamiętniku: „No to ostatni raz! Praca nasza takie owoce przyniesie, że ten lud podniesie się moralnie... (...) Z jakimże uczuciem macierzyńskim i apostolskim tę trzódkę swoją zaprowadziłam w Wielkim Tygodniu do spowiedzi. Z jaką radością i uczuciem sumiennie spełnionego wielkanocnego obowiązku jako gospodyni domu szykowałam się do świąt wielkanocnych”. Jak wspominała – kucharza miała do niczego... Sama – choć arystokratka – postanowiła wziąć się do pieczenia świątecznych smakołyków. Kiedy na stole ustawiła baby i mazurki z radości „że sama wszystko upiekłam porwałam męża Stasia, a ksiądz, który przyszedł poświęcić wszystkie te dobra zastał nas tańczących”. Działyńska wspomniała, że zaprosiła całe Oleszyce na święcone, a... „stare gospodynie mało żółtaczki z zazdrości nie dostały, że takiemu młokosowi jak ja, mogły się baby najlepiej udać...”.