Reklama

Wiadomości

Urodził się w samo południe

Mówi o sobie, że jest człowiekiem spełnionym. Warszawiak. Żonaty. Ojciec czterech dorosłych córek. Obdarzony wyjątkową pamięcią. Profesor historii. Autor blisko dwudziestu książek naukowych, w tym głośnych: o 1968 i 1970 r. Szef oddziału warszawskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Pasjonat piłki nożnej i kina, szczególnie westernów. – Urodziłem się w samo południe – mówi z uśmiechem. – Pewnie dlatego lubię westerny

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Był typowym dzieckiem ówczesnych peerelowskich lat 50. ubiegłego wieku. Nerwowym jedynakiem z kluczem na szyi. Rodzice, oprócz pracy, swój czas oddawali również działalności w PZPR. Wychowywany był głównie przez mamę. Ojciec przebywał na ogół za granicą. Po szkole, której nie lubił, chłopak szedł na podwórko. Później odrabiał lekcje. Chyba że był to czas, gdy chodził do szkoły, w której uczyła mama. Wtedy wychodzili razem „do pracy” i razem wracali. Matka była polonistką, ojciec inżynierem budownictwa, pracującym ponad 20 lat poza granicami. Nic nie zapowiadało, że chłopiec będzie historykiem, choć od najmłodszych lat dotykała go historia. Jako czterolatek zapamiętał kilka obrazów z Października ’56. Nic z tego nie rozumiał, ale do dziś czuje emocje tamtego czasu. Współcześnie niczym na ekranie odtwarzają mu się w pamięci postaci milicjantów z karabinami w samochodach. Stali naprzeciwko ich mokotowskiej kamienicy, której okna wychodziły na ponury gmach komendy milicji. Pamięta skandowane nazwisko Rokossowskiego, tłum ludzi koło miejskiej biblioteki. Mimo tych emocji przez lata marzył o reżyserii filmowej. Uniwersytecka historia, która wydawała mu się najłatwiejszym kierunkiem, miała być jedynie etapem w drodze do łódzkiej PWSTiF. Przyjmowano tam bowiem jedynie absolwentów szkół wyższych.

Pamiętny rok

Reklama

Już w szkole podstawowej, a później średniej kręcili z chłopakami krótkie filmy. Czy to bawiąc się w kaskaderów, czy w aktorów. Szukali ciekawych planów dla swoich obrazów. I często znajdowali w zburzonych kamienicach… ślady wojny. Dzięki temu m.in. Jerzy doskonale poznał swoje miasto. Już w szkole średniej, choć na krótko, filmową pasję Jerzego zdominowała kolejna pasja – muzyka. Beatlesi, Rolling Stonesi, Ewa Demarczyk i Czesław Niemen… Dzięki pewnej stabilizacji finansowej, zapewnianej mu przez rodziców, Jerzy mógł się ubierać w kolorowe koszule, błyszczące kamizelki, skórzane buty z długimi nosami, naśladujące obuwie idoli z Liverpoolu. Także bardziej wykwintnie: w koszule non-iron i ortalionowe płaszcze oraz w krawaty, do których słabość pozostała mu do dziś.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Początek szkoły średniej Jerzego przypadł na pamiętny rok szkolny 1967/1968. W szkole spotkał swój pierwszy wielki autorytet, którym stał się polonista i wychowawca Tadeusz Stefańczyk. Ale też doznał pierwszych bolesnych zaskoczeń: jego ulubiony nauczyciel musiał odejść ze szkoły, ponieważ wstawił się za swoją koleżanką nauczycielką Marią Knote, którą wyrzucono podczas antysemickich rugowań. Z Polski w następnym roku wyjechała też koleżanka Jerzego, którą żegnał na Dworcu Gdańskim ze łzami w oczach. Jednak to nie wydarzenia, jakie miały miejsce w 1968 r., stały się później dla Jerzego Eislera inspiracją do napisania książki: „Marzec 1968”. Zadecydowała o tym chęć opisywania własnego kraju, jego historii.

Towarzysze Jerzego?

Reklama

Studia historyczne przywołały kolejne autorytety, które stały się inspiracją dla późniejszych poszukiwań dojrzewającego historyka. Studia to także wielka miłość, którą stała się studentka z tej samej grupy, późniejsza żona Mariola. Niebawem będą obchodzić 40-lecie małżeństwa. – Bez wątpienia moim pierwszym autorytetem był prof. Andrzej Zahorski, który potrafił zarazić mnie pasją do swojej ukochanej Francji, mówiąc o niej w sposób niezwykle porywający – wspomina Jerzy Eisler. – Bardzo ciekawe wykłady prowadził też Jarema Maciszewski. Niezależnie od jego zapatrywań ideologicznych był świetnym gawędziarzem. No i mój największy autorytet – prof. Jerzy Borejsza, który zrobił ze mnie historyka. Na jego wykłady chodziliśmy z Mariolą regularnie.Wymienię jeszcze może dwóch ludzi, którzy swoją rozległą wiedzą zawstydzali całą naszą grupę. Mam na myśli nieżyjącego już Witolda Prusa i obecnego prof. Tomasza Witucha, człowieka renesansowego, o ogromnej kulturze. Dla nas, formujących się dopiero historyków, byli ogromną inspiracją. Z ich mądrości – mam nadzieję – potrafiłem nieco skorzystać.

Pracę magisterską Jerzy Eisler, przyszły historyk PRL, pisał z historii Francji. Podobnie doktorską. Po skończeniu studiów nadal jednak nie bardzo widział siebie w roli historyka, choć już na półmetku zrezygnował z koncentrowania się na studiach filmowych. Zaczął myśleć o podyplomowym dziennikarstwie. Dopiero propozycja prof. Jerzego Borejszy – żeby zdawał na studia doktoranckie w PAN i pisał u niego pracę doktorską o francuskiej prawicy w okresie międzywojennym – zdecydowała o wyborze przez Jerzego Eislera zawodu historyka. Po studiach jednak na rok trafił do wojskowej szkoły dla oficerów rezerwy. Tu udało mu się wreszcie... wstąpić do PZPR. – Nikt mnie nie namawiał. Nikt na mnie nie naciskał. Do partii chciałem wstąpić już kilka lat wcześniej. Miałem staż w komunistycznej organizacji, jaką był ZMS. Ale nie chciano mnie przyjąć. Zawsze znajdował się jakiś pretekst – mówi Jerzy Eisler.

Reklama

– Ja w swojej naiwności naprawdę chciałem wstąpić do PZPR z pobudek ideowych. Uważałem, że w partii powinni być uczciwi ludzie. No i wstąpiłem w momencie, który myślę, że nie przynosi mi chwały, bo po 1976 r. Dlaczego? Nie jestem w stanie tego dzisiaj racjonalnie zrozumieć. Ale tak było. I byłem tym prawdziwym czerwonym, nie żadną „rzodkiewką”, czyli z wierzchu czerwonym, a wewnątrz białym. Chciałem być tym młodym, pełnym troski towarzyszem, który patrzy na partię z boku i chce ją zmieniać. Uważałem przy tym, że moje poglądy są socjalistyczne, socjaldemokratyczne. Podczas jednej z rozmów przekonywałem o tym swoją żonę, która pochodziła ze środowiska narodowego, prawicowego. Mówiłem jej z ogromną pewnością: „Wiesz, moi towarzysze to Willy Brandt, Bruno Kreisky i Olof Palme”. Na co ona powiedziała: „Ty się tak nie ekscytuj, twoi towarzysze to Leonid Breżniew, Erich Honecker i Gustáv Husák”. I miała rację. Ale wówczas jeszcze nie byłem do tego przekonany.

Historia bez wewnętrznego cenzora

O tym, że żona miała rację, Jerzy Eisler przekonywał się przez najbliższe lata. I choć w 1980 r. wstąpił do NSZZ „Solidarność”, również z przekonania, legitymację partyjną oddał dopiero w początkach stanu wojennego. Czas wojny polsko-Jaruzelskiej zaczął jednak kształtować w nim historyka opisującego losy własnego kraju. W początkach pisał do czasopism katolickich: „Więzi”, „Przeglądu Katolickiego”, również do prasy podziemnej. Od połowy lat 80. prowadził też wykłady z historii najnowszej w salach katechetycznych.

Reklama

Po oddaniu przez Eislera legitymacji partyjnej Polska Akademia Nauk nie znalazła dla swojego nowo upieczonego doktora etatu. Pracował więc jako„urzędnik z doktoratem” w ZUS, wysyłając wezwania na komisje lekarskie. Jakiś czas wykładał w liceum. Prowadził też pracę naukową nad historią Polskiego Radia pod kierunkiem prof. Macieja Kwiatkowskiego. Jednak dopiero „Solidarność” i stan wojenny obudziły w przyszłym autorze ostatnio wydanej książki „Siedmiu wspaniałych. Poczet pierwszych sekretarzy KC PZPR” poważniejsze zainteresowania historią własnego kraju. – W pierwszych dniach stanu wojennego straciłem nadzieję, że coś się w Polsce zmieni. Sądziłem, że będą kolejne marce, grudnie, przesilenia i odwilże. Że w wymiarze ziemskim nie doczekam już wolnej Polski – opowiada Jerzy Eisler. – Ale, choć wtedy jeszcze tak nie myślałem, Pan Bóg czuwa nad nami bez przerwy.

Po 13 grudnia rozchorowałem się okropnie i przez kilka dni leżałem. Podczas tej choroby podjąłem decyzję, że będę zajmował się historią PRL. Już wcześniej, przed stanem wojennym, przyniosłem do domu kilkadziesiąt książek. Zamierzałem jednak pisać tylko o PRL-owskich kryzysach. Teraz zaś zacząłem, „w tajemnicy przed całym światem”, z wyjątkiem rodziny, czytać i zbierać materiały do serii książek o powojennej Polsce. Czytałem, notowałem i przygotowywałem się do kolejnych tematów. Postanowiłem też, co było dla mnie niezwykle cenne, ożywcze, że będę pisał tak, jakby nie było cenzury. Bez jakiegokolwiek wewnętrznego cenzora. Nie zastanawiałem się, gdzie to wydam. Może w wydawnictwie podziemnym, a może emigracyjnym? To już nie było ważne. W połowie lat 80. zdałem sobie sprawę, że zbliża się 20. rocznica Marca ’68. Więc może napiszę książkę o marcu, a następnie o Grudniu ’70? Zapisałem już 150 stron maszynopisu i byłem przy wojnie sześciodniowej w czerwcu 1967 r. Wtedy zrozumiałem, że jest to materiał na 5 książek. Ale nadal ciągnęło mnie, żeby dowiedzieć się, jak to było naprawdę. To mi przyświecało. I, jak dzisiaj śmieją się moi koledzy, „poświęciłem 20 lat życia na to, by opisać kilka miesięcy Marca”.

Reklama

Praca o Marcu ’68 posłużyła prof. Eislerowi do habilitacji. Podobnie wiele czasu pochłonął mu tom o Grudniu ’70, który tworzył równolegle z innymi historycznymi pracami, wchodząc z nowymi tytułami już w wolną Polskę, która przyszła nadspodziewanie szybko.

I tak doszedłem do wiary…

W nową Polskę Jerzy Eisler wkraczał z czterema córeczkami, z niebłahym dorobkiem naukowym, z nadzieją na trwałą niepodległość kraju i z nadal otwartym pytaniem o swój stosunek do Pana Boga. Był wprawdzie ochrzczony, ale rodzice nie posłali go do I Komunii św. Uważali, że o tym powinien zdecydować sam, już jako dorosły. Do ślubu sakramentalnego przystępował jako osoba niewierząca, o czym wiedział kapłan towarzyszący ceremonii. – Kiedy brałem ślub kościelny, to z miłości do żony, bo ona zawsze była osobą wierzącą, religijną, praktykującą – podkreśla Jerzy Eisler. – Nigdy też nie było problemu ze świętami, które obchodziliśmy po katolicku, z pełnym ceremoniałem. Prowadzałem też dziewczynki na religię, wówczas jeszcze do kościoła. Jednak moja droga dochodzenia do Kościoła trwała prawie 20 lat. W pewnym momencie zacząłem chodzić do kościoła z rodziną, ale miałem dylemat. Towarzyszyło temu pewne uczucie nieuczciwości, sztuczności, że jako niewierzący wykonuję gesty, które nie mają dla mnie znaczenia: znak krzyża, klękanie, które dla innych ludzi są gestami świętymi. Zastanawiałem się, czy nie jest to coś na kształt świętokradztwa, drwiny. Powiedziałem o tym ks. Markowi Kiliszkowi, którego znałem jeszcze ze stanu wojennego, z duszpasterstwa nauczycieli. Zapytałem, czy w mojej sytuacji powinienem, czy mogę chodzić do kościoła, czy nie jest to drwina. I on mi wtedy zadał pytanie, czy by mi przeszkadzało, gdybym nadal chodził. Odrzekłem, że nie. Wówczas powiedział, że dla dzieci, żony, dla umocnienia naszego związku byłoby wskazane, żebym z nimi chodził. Chodziłem więc. I jakbym nawet pogodził się z tym, że pewnie nie będzie mi dane „zostać wierzącym”…

W sposób radykalny poszukującemu Jerzemu Eislerowi w dochodzeniu do Pana Boga pomógł wypadek samochodowy, któremu ulegli całą rodziną w drodze z Paryża do Bordeaux w lipcu 1995 r. W samochodzie, który prowadził Jerzy na autostradzie, przy szybkości 120 km/h, urwało się koło. Samochód 4 razy przekoziołkował, wyrzucając na zewnątrz córeczki. Wypadały kolejno przez okno przy każdym koziołkowaniu. W najgorszym stanie była najmłodsza, musiano ją jak najszybciej przetransportować helikopterem do szpitala. – Jak mówią nasi przyjaciele, chyba wszystkie matki świata trzymały się za ręce, żeby nic się nam nie stało – mówi Jerzy Eisler. – Oczywiście, byliśmy połamani, z powybijanymi zębami. Na ślizgawce byłoby to tragedią, ale jeśli chodzi o ten wypadek, to można powiedzieć, że nic się nie stało. Kiedy najmłodszą Beatkę zabierano śmigłowcem do szpitala, nagle pojawił się ksiądz w sutannie, co we Francji jest niemal niemożliwe. Zapytał mnie, czy jest ktoś ranny na tyle, by potrzebował posługi księdza. Powiedziałem, że moja najmłodsza córka. I ten kapłan zaczął odmawiać przy niej modlitwę. Wtedy chciałem nie tyle uwierzyć w Boga, ile uwierzyć Bogu. Zawierzyć Bogu. W pierwszym momencie, kiedy tak pomyślałem, przeraziłem się, ale zebrałem się na odwagę i poprosiłem Pana Boga: „Nie zabieraj Beatki...”. To się wtedy ocierało o taki stan, że nie wiedziałem, czy to jawa, czy sen. Zapytałem więc po jakimś czasie żonę, czy był ksiądz katolicki w sutannie. Odpowiedziała: „Tak, modlił się przy Beatce”. I tak doszedłem do wiary. W ciągu roku od tej kraksy, w 1996 r., przystąpiłem do I Komunii św., a później do bierzmowania. I dziś mam taką wiarę, że – jak się śmieję – czego by nasz Kościół nie uczynił, czegokolwiek by nasi księża nie zrobili czy nie powiedzieli, to nikt ani nic z Kościoła mnie nie wyrzuci. q

2014-07-16 09:03

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Kobieta sukcesu

Niedziela przemyska 6/2016, str. 1, 7

[ TEMATY ]

sylwetka

zakonnica

Archiwum zgromadzenia

Matka Anna Kworek z siostrami michalitkami i podopiecznymi

Matka Anna Kworek z siostrami michalitkami i podopiecznymi
Z niemal stuletniej fotografii spogląda w dal siostra zakonna. Jej szlachetne rysy odzwierciedlają zmęczenie, troskę, ale też siłę wewnętrznego spokoju. Matka Anna Kaworek, służebnica Boża, współzałożycielka Zgromadzenia Sióstr Michalitek, wychowawczyni biednych i sierocych dzieci. Tak o niej mówią, piszą, tak ją tytułują.
CZYTAJ DALEJ

Zasłonięty krzyż - symbol żalu i pokuty grzesznika

Niedziela łowicka 11/2005

[ TEMATY ]

Niedziela

krzyż

Wielki Post

Karol Porwich/Niedziela

Wielki Post to czas, w którym Kościół szczególną uwagę zwraca na krzyż i dzieło zbawienia, jakiego na nim dokonał Jezus Chrystus. Krzyże z postacią Chrystusa znane są od średniowiecza (wcześniej były wysadzane drogimi kamieniami lub bez żadnych ozdób). Ukrzyżowanego pokazywano jednak inaczej niż obecnie. Jezus odziany był w szaty królewskie lub kapłańskie, posiadał koronę nie cierniową, ale królewską, i nie miał znamion śmierci i cierpień fizycznych (ta maniera zachowała się w tradycji Kościołów Wschodnich). W Wielkim Poście konieczne było zasłanianie takiego wizerunku (Chrystusa triumfującego), aby ułatwić wiernym skupienie na męce Zbawiciela. Do dzisiaj, mimo, iż Kościół zna figurę Chrystusa umęczonego, zachował się zwyczaj zasłaniania krzyży i obrazów. Współczesne przepisy kościelne z jednej strony postanawiają, aby na przyszłość nie stosować zasłaniania, z drugiej strony decyzję pozostawiają poszczególnym Konferencjom Episkopatu. Konferencja Episkopatu Polski postanowiła zachować ten zwyczaj od 5 Niedzieli Wielkiego Postu do uczczenia Krzyża w Wielki Piątek. Zwyczaj zasłaniania krzyża w Kościele w Wielkim Poście jest ściśle związany ze średniowiecznym zwyczajem zasłaniania ołtarza. Począwszy od XI wieku, wraz z rozpoczęciem okresu Wielkiego Postu, w kościołach zasłaniano ołtarze tzw. suknem postnym. Było to nawiązanie do wieków wcześniejszych, kiedy to nie pozwalano patrzeć na ołtarz i być blisko niego publicznym grzesznikom. Na początku Wielkiego Postu wszyscy uznawali prawdę o swojej grzeszności i podejmowali wysiłki pokutne, prowadzące do nawrócenia. Zasłonięte ołtarze, symbolizujące Chrystusa miały o tym ciągle przypominać i jednocześnie stanowiły post dla oczu. Można tu dopatrywać się pewnego rodzaju wykluczenia wiernych z wizualnego uczestnictwa we Mszy św. Zasłona zmuszała wiernych do przeżywania Mszy św. w atmosferze tajemniczości i ukrycia.
CZYTAJ DALEJ

Bł. ks. Jan Merlini nie bał się świętości

2025-04-05 17:30

Marzena Cyfert

Msza dziękczynna za beatyfikację bł. ks. Jana Merliniego

Msza dziękczynna za beatyfikację bł. ks. Jana Merliniego

Święci są po to, by świadczyć o powołaniu, jakie człowiek ma w Chrystusie. Jan był świadomy tej godności, tego powołania i swojej drogi ku Bogu. I ta świadomość kształtowała jego życie oraz posługę kapłańską. Wiedział, kim jest i dokąd zmierza – mówił abp Józef Kupny o bł. ks. Janie Merlinim.

Metropolita wrocławski przewodniczył Mszy św. dziękczynnej za beatyfikację włoskiego kapłana, współpracownika św. Kaspra del Bufalo. Wspólna modlitwa we wrocławskiej katedrze zgromadziła kapłanów archidiecezji, siostry Adoratorki Krwi Chrystusa, które przygotowały uroczystość, siostry misjonarki Krwi Chrystusa, misjonarzy klaretynów, przyjaciół i dobroczyńców zgromadzeń oraz czcicieli Przenajdroższej Krwi Chrystusa.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję