Ostatnimi kolędnikami, jacy chodzą jeszcze po Warszawie i okolicach są chyba księża. Nie ciągną ze sobą gwiazdy, diabła, Heroda ani turonia. I rzadko w odwiedzanych domach śpiewają kolędy, chyba, że przymuszeni, bo rodzice chcą się pochwalić grą swoich pociech na syntetyzatorze, dopiero co kupionym na gwiazdkę. Za to, jak większość kolędników, nie gardzą ofiarami. Powoduje to czasem nieporozumienia.
Nie wszyscy wiedzą, że pieniądze zebrane na kolędzie są własnością parafii. Idą na opłaty za prąd i ogrzewanie, na pensje kościelnych i organistów, na podatki, ubezpieczenia, remonty i inne wydatki, jak choćby pomoc potrzebującym. Księża nie chodzą oczywiście za "Bóg zapłać". Z tego, co zbiorą, mogą wziąć, co najwyżej 25% i podzielić w odpowiednich proporcjach między proboszcza, wszystkich wikariuszy i innych duchownych, jeśli ci chodzili z kolędą. Czy to wielki biznes? - Przyznaję, że od kiedy nie muszę, nie chodzę z kolędą i nie chcę tych pieniędzy. Myślę, że dla wielu księży pieniądze byłyby zbyt słabą motywacją, by pukać co wieczór do kilkudziesięciu drzwi.
Kolęda to inaczej wizyta duszpasterska, którą składa kapłan tym wiernym, których biskup powierzył jego pieczy. Jest to kolędowanie z urzędu, co nie znaczy, że z przymusu. Księża czasem to wypaczają np. posyłając z kolędą wynajętych zakonników lub wyznaczając sobie na jeden wieczór po 100 rodzin. W niektórych parafiach zrezygnowali z tradycyjnego kolędowania na rzecz zapraszania codziennie mieszkańców jednego bloku do kościoła na Mszę św. w ich intencji i krótką pogadankę w salce. Inni odwiedzają tylko tych parafian, którzy ich o to wyraźnie poproszą. Gdzieś zatraca się w tym chyba apostolstwo.
Wierni też mają swoje grzechy w zniechęcaniu księży do kolędowania. I nie chodzi tylko o potraktowanie duszpasterza jak inkasenta. Czasem jest to zwyczajne niezrozumienie celu i rangi spotkania z kapłanem. Trudno przecież zacząć modlitwę, gdy w domu jest włączony telewizor, gdy pies ujada, gdy tatuś się schował w łazience, albo mama się snuje niekompletnie ubrana. Długie oczekiwanie przed drzwiami, to dla księdza sygnał, że jest nieproszonym gościem. Brak krzyża w mieszkaniu, pożyczanie kropidła od sąsiadki, albo mylenie wody z Lichenia z wodą święconą, wskazuje, że z wiarą jest kiepsko.
Czy kolęda w wielkich miastach nie straci sensu, to zależy od nas wszystkich, od księży i od wiernych. A szkoda, gdyby nawet ci ostatni kolędnicy w końcu znikli z naszych ulic. Nie chodzi bynajmniej o folklor, ani o zbiórkę pieniędzy, bo te można pozyskać w inny sposób. W parafiach wielkomiejskich kolęda jest dla wielu ostatnią szansą bezpośredniego spotkania z kapłanem. Jest szukaniem owiec, które się pogubiły.
Pomóż w rozwoju naszego portalu