Jeden z wolontariuszy zastanawia się: - Ale tak do końca nie wiem, czy te rekolekcje bardziej potrzebne są niepełnosprawnym, czy nam, pełnosprawnym... I kto tu komu pomaga?
Wzajemność
Wolontariuszka Dominika Zygiel z Dobrodzienia k. Opola jest tegoroczną absolwentką pedagogiki. Ma dwóch braci i niebawem zamierza rozpocząć pracę w szkole podstawowej. Pochodzi z rodziny katolickiej. - To, że tutaj jestem, właśnie taka, jaka teraz jestem, zawdzięczam rodzicom. Oni nauczyli mnie najprostszych rzeczy w życiu, przede wszystkim modlić się - opowiada z zachwytem. - Widok taty modlącego się w naszym pokoju pozostanie dla mnie na zawsze niezwykłym świadectwem i wzorem do naśladowania. Najważniejsze wartości wyniosłam z domu i za to jestem rodzicom niesamowicie wdzięczna. Moja obecność w Brańszczyku jest jakby odpowiedzią na ich postawę. Nie mam żadnych oporów, by opiekować się odpoczywającymi tutaj ludźmi. I nie czuję, że w jakiś sposób się poświęcam. Doświadczam tu jedności i miłości. Każdy drugiemu pomaga, jak tylko może. Nawet nie pytając, czy ten drugi potrzebuje pomocy…
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Jakub Fryc z Warszawy jest najmłodszym wolontariuszem. Jedynak, szesnastolatek, uczy się w gimnazjum. Przyznaje, że mocno „kontestował” rodziców, zanim tu przyjechał. Aż któregoś dnia rodzice zobaczyli w internecie ogłoszenie o naborze wolontariuszy. - Zaproponowali mi, że skoro czuję się taki dorosły, to może bym sprawdził się przy niepełnosprawnych… Najpierw byłem z tego niezadowolony. Okazało się jednak, że to twarda szkoła. Taki trochę survival. Sądzę, że na tych rekolekcjach poznałem, co to problemy. Kiedy się spojrzy na to, z czym pensjonariusze borykają się na co dzień, to od razu zmienia się tok myślenia o swoich problemach. One są niczym w porównaniu z ich życiem. Bardzo mnie podbudowuje uśmiech tych ludzi, którym się pomaga. Mam pod opieką dwóch chorych. Nie przypuszczałem, że można czerpać taką radość z pomocy innym.
Reklama
Wojtek Rybakiewicz, o rok starszy od Jakuba, chodzi do warszawskiego liceum. „Zaciągnął” się do Brańszczyka, idąc w ślady mamy, która jeszcze jako studentka była wolontariuszką w Łaźniewie, gdzie w latach 1963 - 2006 odbywały się turnusy. Ale też przyznaje, że i on „kontestował polecenia rodziców”. - Tu widzę, że ludzie mają tak mało, a tak bardzo potrafią to docenić. A najbardziej wzruszające chwile przeżywam podczas wieczornego apelu. Pensjonariusze składają wtedy zawsze jakieś intencje, prośby, podziękowania. Ci chorzy nie tylko proszą, ale i dziękują! - mówi Wojtek. - Pan, który siedzi na wózku i trzeba wszystko wokół niego robić, mówi: - Boże, dziękuję Ci za to, że dajesz mi zdrowie. Za to, że nie sprawiam tutaj szczególnego problemu. Oni patrzą na nas, wolontariuszy, jak na kogoś wyjątkowego. I to mnie niezwykle porusza. I to, że to są ich jedyne wakacje. Jedenaście dni, które z nimi spędziłem, pokazały mi, jakim jestem szczęściarzem - bo mam rodzinę i mogę żyć w takich warunkach, w jakich, żyję. Praca tutaj jest może męcząca, ale nie ciężka. Świadomość tego, że każde nasze wstanie, pójście do nich, bo oni nie dają sobie zupełnie rady, powoduje, że czujemy się bardziej komuś potrzebni. To pokazuje, że od tych dóbr codziennych ważniejsze jest dobro drugiego człowieka. Dla mnie są to ważne rekolekcje. To są, oprócz codziennej modlitwy, takie moje medytacje, przemyślenia.
Ola i Jacek Droniowie od kilku miesięcy są małżeństwem. Ona studiuje pedagogikę specjalną na Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. On ukończył Akademię Muzyczną w Gdańsku. Jest nauczycielem muzyki w szkole i gry na gitarze. I pierwszy raz w Brańszczyku. Ola posługuje już ósmy turnus. „Przyciągnęła” męża do Brańszczyka, bo: - Powiedziałam, że to część mojego życia i musi zobaczyć, jaka to część. A to bardzo ważne miejsce dla mnie - podkreśla Ola. - Owszem, bywa tu ciężko, ale się później tęskni. To taki powiew Ducha Świętego. Dużo też daje pobyt księży podczas każdego turnusu. No i ta charakterystyczna wspólnotowa atmosfera…
Jacek ma pod opieką człowieka, który je przez ok. godzinę. - Jego choroba to afazja. Porażenie mózgowe - opowiada z zaangażowaniem. - Niezwykle inteligentny człowiek, ale nie może chodzić. Ma problem z poruszaniem się. Rusza bez koordynacji głową. Nie bardzo też może połykać, stąd tak długo trwa każdy jego posiłek. Generalnie, miałem duży problem z przyjazdem tutaj, bo jestem w trakcie zakładania szkoły muzycznej z kolegą. A poza tym na co dzień bywam egoistą i ciężko mi jest pomagać innym. Tutaj zauważyłem, i to też dzięki żonie, że pomaganie innym to sens życia. Owszem, uczyłem się tego od rodziców, ale nie bardzo byłem do tego przekonany.
Na wiejskich wczasach
Reklama
Przyjazna czarna suczka merda ogonem. Jest ufna, mimo że ma sześcioro szczeniąt. Ale wokół niej nie ma nieprzyjaznych ludzi. Wszyscy cieszą się z nowych stworzeń, dokarmiają młodą suczkę. Nieopodal rozleniwione koty grzeją futerka. Kury, kurczaki i głośno piejące małe kogutki przywołują atmosferę wsi. Jest staw rybny. I ponad trzy zielone hektary położone na Bugiem. Dom rekolekcyjny w niewielkiej miejscowości Brańszczyk oddalony jest od Warszawy o niecałe 70 km. Dla korzystających z niego przygotowanych jest ponad 100 pokoi w dwóch skrzydłach na dwóch piętrach, z dwoma kaplicami i figurami stacji na zewnątrz. Jedno skrzydło stanowi Dom Emeryta zamieszkały przez cały rok przez ponad pół setki osób. Drugie - jest przeznaczone w ciągu roku dla różnych grup rekolekcyjnych, a latem odbywają się tam turnusy dedykowane „ludziom niepełnosprawnym w różnym wieku, a także starszym i samotnym, poprzez umożliwienie im zmiany otoczenia, kontaktu z przyrodą, z innymi ludźmi i z Bogiem, czyli odpoczynku fizycznego i umocnienia duchowego” - jak można przeczytać na stronie internetowej księży orionistów, czyli Zgromadzenia Zakonnego Małe Dzieło Boskiej Opatrzności, założonego przez ks. Luigiego Orione na początku XX wieku. W Polsce zaś istniejącego od 1923 r.
Ośrodek w Brańszczyku to dzieło gospodarza obiektu, księdza orionisty Józefa Wojciechowskiego, który za 4 lata będzie obchodził półwiecze kapłaństwa. Budowniczy podobnego ośrodka w podwarszawskim Łaźniewie chętnie opowiada o swojej pracy i o tym, w jaki sposób powstał tak imponujący obiekt wypoczynkowy. Dziś turnusy rekolekcyjne dla niepełnosprawnych prowadzone są zarówno przez orionistów, jak i jezuitów. A zapoczątkowane zostały jeszcze w Łaźniewie przez nieżyjących już: Teresę Strzembosz, Anielę Lossow i orionistów: abp. Bronisława Dąbrowskiego oraz ks. Mariusza Zanattę.
Dziś trudno o wolontariuszy
Reklama
Teresa Okraska od lat jest uwięziona na wózku inwalidzkim przez kilka chorób. Mówi o sobie: parafianka Marii Magdaleny. Mieszka w Warszawie na 3. piętrze, bez windy, ale się nie poddaje. Schodzi i wchodzi, a raczej wczołguje się przy pomocy poręczy. Administracja jest nieczuła na jej prośby o zamianę mieszkania, więc musi sobie radzić. Jest osobą aktywną, o żywej, wrażliwej inteligencji. Maluje, haftuje i nie zamierza osiadać bezradnie w czterech ścianach. - Niewiele osób interesuje się tym, jak sobie radzę - mówi Teresa Okraska. - „Dasz na flaszkę, to cię zniosę” - proponują osiedlowi „kumple”. Dziś już niewielu jest wolontariuszy. Radzę sobie i nie mam pretensji do losu. W Brańszczyku jestem już 4. raz i zawsze nabieram tutaj sił na pielgrzymki. Bo tu jest bardzo dużo miłości. Widzę ją na co dzień. Tu doznałam Bożego uzdrowienia… Podczas pielgrzymki Miłosierdzia Bożego zaczęłam trochę chodzić. Dostałam takiej siły u Jezusa cierpiącego, że nawet mogę pomagać niektórym osobom niepełnosprawnym. Pod koniec sierpnia wybieram się na moich kółkach, dzięki dobrym ludziom, na pielgrzymkę rowerową do miejsca urodzenia siostry Faustyny w Głogowcu. A niebawem do bliskiego siostrze Faustynie Ostrówka i Klembowa.
Stanisław Adamczyk z Łomianek od prawie 5 lat jeździ na wózku inwalidzkim. Jak powiada, to jego „BMW”, czyli bardzo mały wóz. Od ponad 30 lat jest związany z kościołem św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Znał bł. ks. Jerzego i był jednym z tych, którzy w 1984 r. kopali grób dla kapłana. Związany jest też od kilkudziesięciu lat ze Wspólnotą „Totus Tuus” przy kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie. Jednak obecność na turnusach zawdzięcza siostrze zakonnej z Caritas w Łomiankach. - Przez te jedenaście dni rekolekcyjnego turnusu żyjemy tu jak wspólnota. Czekam na ten wypoczynek z równym utęsknieniem, jak na święta - mówi. - Zawsze można poznać kilka osób i jakoś zawiązuje się środowisko wzajemnej pomocy.
Nietypowa wspólnota
Podczas pięciu rekolekcyjnych turnusów posługują zarówno świeccy, jak księża oraz zakonnicy i zakonnice. Orioniści, jezuici, misjonarze, pallotyni. Dla swoich podopiecznych organizują zabawy z… tańcami, wypady na lody, dają koncerty. Mają też „na koncie” spektakl. Rekrutacją niepełnosprawnych uczestników turnusów, a także wolontariuszy zajmuje się Wspólnota Życia Chrześcijańskiego. Od 2010 r. tylko duchownych. Świeccy zgłaszają się do koordynatorki z Oriońskiego Instytutu Świeckiego. W 2011 r. wspólnota została wyróżniona nagrodą Brata Alberta za „czterdziestoletnią wytrwałą służbę ubogim”. Jedną z najbardziej pracowitych wolontariuszek organizujących wypoczynek dla niepełnosprawnych jest Ewa Okuljar-Schmidt, z zawodu informatyk. Swoją posługę zaczynała w połowie lat 70. ubiegłego wieku jako studentka w grupie prowadzonej przez nieżyjącego od kilku lat ks. prał. Wiesława Kalisiaka, wówczas duszpasterza akademickiego w parafii pw. św. Stanisława Kostki w Warszawie. - Formacja Wspólnoty Życia Chrześcijańskiego oparta jest na duchowości ignacjańskiej. Ważnym składnikiem wspólnoty i tym, co ją łączy, jest, jak mówimy, „apostolstwo”, a więc posługa bliźniemu - mówi Ewa Okuljar-Schmidt. - Jesteśmy właściwie nietypowi wśród WŻCH w Polsce. Wydaje mi się, że jesteśmy jedyną wspólnotą, która zaczynała od apostolstwa i realizuje je jako wspólnota, działając wszyscy razem w tym samym dziele. Ale to, co robimy od kilkudziesięciu lat, dzieje się w głównej mierze w oparciu o formację, jaką otrzymaliśmy i nadal otrzymujemy w WŻCH. Bez duchowej formacji tak długodystansowe zaangażowanie w niełatwą i czasochłonną pracę dla osób potrzebujących pomocy jest niemożliwe. Mamy przecież normalne obowiązki rodzinne i zawodowe. Oczywiście, jak każda wspólnota i nasza przeżywała kryzys. Jeden czy drugi się wykruszy, ale dalej jest wspólnota. Bo zawsze powstaje pytanie: „No dobrze, wspólnota się rozpada, ale co z Łaźniewem?”. Dziś już symbolicznie przywołujemy ten pierwszy ośrodek, bo teraz jest Brańszczyk. I odpowiedź jest zawsze taka: „Nie ma dobrego pomysłu na Łaźniew, co z nim zrobić?”. I w ten sposób wspólnota wychodziła z kryzysu, bo coś trzeba było zrobić z „Łaźniewem”. A przekazać tej pracy nie ma komu, mimo wysiłków nie możemy znaleźć następców. No, ale kiedy człowiek przyjeżdża na taki turnus, to bardzo relatywizują się jego problemy…