KAI: Czy widzi Pan szanse na to, że Rosja kiedykolwiek stanie się państwem przewidywalnym i o swoje interesy będzie zabiegać bez użycia siły i jej groźby? Moje pytanie dotyczy nie tylko władzy, ale i społeczeństwa: czy może tak się stać, że obywatele Rosji nie będą uważali posiadania imperium za konstytutywną cechę swego państwa, należną mu w oczywisty sposób?
Reklama
Bohdan Cywiński: Władza polityczna zawsze kieruje się interesem, chętnie nazywając go racją stanu. Oblicza go jednak na ogół na krótką metę – kilku lat. Putin nie jest tu wyjątkiem. Dawny władca, choćby car, mógł liczyć na to, że jego wnuk też będzie carem, więc mógł myśleć bardziej długofalowo. Wnuka pierwszego sekretarza już to nie dotyczyło, dzisiaj wnuk prezydenta też nie jest punktem odniesienia dla planów swego dziadka aktualnie u władzy. Natomiast w krótkoterminowej perspektywie odpowiedź na Pańskie pytanie jest dla nich właściwie nieistotna.
Ważne jest społeczeństwo rosyjskie. Rozmawiałem na podobne tematy z intelektualistami, a przynajmniej ludźmi o wysokim wykształceniu i pewnych zainteresowaniach publicznych, niemających przy tym nic wspólnego z władzą – raczej stanowiących zaplecze dzisiejszej opozycji. Byli bardzo otwarci na Polskę i na Zachód, na Europę, a jednocześnie bardzo chrześcijańscy. Mówili mi: „Wy, Poliaki – ponimajem, wy katoliki, wy czużyje. No eta Małorossija, Ukraina – eto jerunda”, czyli: „Was, Polaków, rozumiemy – jesteście katolikami, obcymi, ale ta Małorosja, Ukraina – to zawracanie głowy”. A mówili to ludzie, którzy bywają na Zachodzie i starają się myśleć po europejsku...
Wybitny prawosławny ksiądz, społecznik i historyk sztuki, kiedy się dowiedział, że jadę do Dagestanu, chwycił mnie za ramię i z serdecznością powiedział: „Niech Pan tego nie robi, tam strasznie, tam niebezpiecznie! Ci muzułmanie to bandyci”. Ten sam antyislamizm spotkałem u wspaniałej dziewczyny spod Moskwy, która, organizując akcję na rzecz sierot czeczeńskich błąkających się po Moskwie, tłumaczyła mi: „Przecież one nie ponoszą winy za to, co robią ich rodzice”. W Rzymie podczas bardzo elitarnej sesji organizowanej przez ambasadę francuską przy Watykanie na temat islamu głównym jego wrogiem byli zaproszeni Rosjanie. To wszystko pokazuje, jak bardzo ta mentalność imperialna jest dla nich ważna. Ich patriotyzm jest imperialny – nie umiem całkiem mieć im za złe tego, że oni są patriotami w taki sposób, w jaki ten patriotyzm rozumieją, jednak niepokoi mnie fakt, że układem odniesienia dla niego jest całe imperium. To się może zmieniać, ale w tempie pokoleniowym.
- Przechodząc do Ukrainy: zapalnikiem okazała się kwestia perspektyw zbliżenia do Unii Europejskiej. To uderzające, że bunt wybuchł na wieść o tym, że kraj rezygnuje ze zbliżenia z Unią Europejską...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Ukraina przynajmniej od XVII wieku była wobec łacińskiej Europy nieufna, a często wręcz wroga, przy czym Polska też była dla niej Zachodem. Kultura ukraińska w stopniu większym, niż sobie z tego zdajemy sprawę, była zawsze zależna od góry Atos, Konstantynopola, rozmaitych ośrodków bałkańskich. Południowoeuropejska tożsamość Ukrainy stanowi dla niej większą szansę niż próba nawrócenia jej na Europę Zachodnią, w której Francja zawsze była prorosyjska i antyukraińska, a Niemcy nigdy nie potrafili okazać Ukraińcom życzliwości, choć w XX wieku mogli to zrobić co najmniej dwa razy – podczas obu wojen światowych. Z tej łacińskiej Europy jeszcze najlepiej wygląda Polska, mimo wszystkich strasznych awantur między nami.
Jednak mimo że Ukraina zachowuje duży dystans wobec Europy Zachodniej, jest z gruntu europejska, skoro Ukraińcy chcą być narodem. Naród jest wynalazkiem europejskim i jeżeli mówimy o narodach nieeuropejskich, używamy przenośni, bo tam istnieją inne struktury zbiorowości. Ukraińcy natomiast chcą być właśnie narodem, a to znaczy, że myślą i czują po europejsku.
Reklama
- Ukraina – która właściwie nie miała wspólnej tożsamości, bo skąd ją zresztą miała mieć: co historycznie łączy mieszkańca Lwowa i mieszkańca Charkowa? – zaczęła, jak się wydaje, taką tożsamość budować. Widać to choćby po przesuwającym się na wschód zasięgu języka ukraińskiego – w Kijowie za czasów sowieckich nikt nie mówił po ukraińsku, a teraz już się mówi. Być może właśnie dlatego mamy rosyjską kontrakcję z obawy, że Ukraina się zjednoczy naprawdę. Czy więc Pańskim zdaniem to państwo ma szanse przetrwania?
Reklama
- W kategoriach politycznych to będzie zależało od gry między mądrym Putinem a Obamą – wcale nie głupim, ale niezdecydowanym co do tego, co mu się bardziej opłaca. Natomiast w kategoriach społecznych przede wszystkim myślę, że Ukraińcom rusyfikacja nie grozi. Oni doskonale wiedzą, że są zupełnie odrębni od Rosjan. Są bardzo przejęci swoją tożsamością, ale pojmują ją bardzo rozmaicie, w zależności od regionu. Ten, kto doradził Janukowyczowi, żeby jego partia nazywała się Partią Regionów, był bardzo mądrym człowiekiem, bo Ukraina jest krajem regionów. Jeżeli nowa władza na Ukrainie – na przykład Poroszenko, ale niekoniecznie on – będzie umiała połączyć mądre akcenty centralizacyjne z bardzo delikatnym traktowaniem odrębności między regionami, istnieje dla Ukrainy szansa – ale tylko szansa.
Kiedy w dniach słynnych wyborów 2004 roku rozmawiałem z Ukraińcami, największym dla mnie przeżyciem były rozmowy w Odessie, gdzie młodzi ludzie mówili: „My nie Ukraińcy, my nie Russkije – my Odessity”. Stąd do integracji z Kijowem, a jeszcze bardziej z Galicją - gdzie jest najwięcej może niekoniecznie nacjonalistów, ale patriotów nacjonalizujących – droga długa, na pokolenia. Jak sprawić, żeby szkoła uczyła, że wszyscy są Ukraińcami, i nie muszą przy tym zapominać o swojej tożsamości odeskiej, wołyńskiej czy charkowskiej? Bardziej niż na fachowców od oświaty, którzy by mieli odpowiednią wiedzę, liczyłbym tu na mądrą intuicję patriotyczną wychowawców.
- Dziewiętnastowieczne odrodzenia narodowe nie były dziełem profesjonalistów, tylko ludzi zaangażowanych. Tak było choćby z narodem słowackim, który powstał z ludu – słowiańskojęzycznej mniejszości na Węgrzech – dzięki kilku budzicielom.
- Tam istniała kultura ludowa, która wymagała sformułowania i ukazania jej wartości. Wtedy było o tyle lepiej, że istnieli normalni chłopi.
- Co to znaczy „normalni chłopi”?
Reklama
- To znaczy tacy, jacy w tej chwili spośród krajów byłego imperium sowieckiego są tylko w Polsce – gospodarze, choćby bardzo drobni, ale wychowani w poczuciu odpowiedzialności za los swej rodziny i skrawka własnej ziemi. Ten czynnik chłopski może stworzyć silny, autentyczny ruch ludowy, co jest bardzo ważne, bo żaden naród pozbawiony licznej inteligencji, od Estonii do Kosowa, nie dojrzewał inaczej niż poprzez ruch ludowy. Tak biegła tu historia. Komuniści nie walczyli tu z żadnym kapitalizmem, bo kapitału nie było, a kapitaliści szybko przed nimi uciekli – oni walczyli z ludem. Widzimy to nawet w Polsce, chociaż u nas ten lud był bardzo przerośnięty inteligencją, ale w innych krajach całe podziemie antykomunistyczne stanowili chłopi, plus troszkę inteligentów w roli tych budzicieli. A teraz chłopów tam nie ma, tylko robotnicy rolni, bo tak ich ukształtowała komunistyczna wieś. Nie ma zresztą też prawdziwych inteligentów – są ludzie świetnie nieraz wykształceni w różnych dziedzinach, ale zmuszeni do zapomnienia o funkcji inteligenta: o szerzeniu postaw obywatelskich.
- Czyli o tym, o czym Pan pisał w „Rodowodach niepokornych”.
- Tak jest. A jak nie ma ani prawdziwego chłopa, ani prawdziwego inteligenta, to pozostaje sklepikarz, który zawsze będzie musiał myśleć głównie o tym, żeby mieć spokojny ład. Miasto, wbrew pozorom, nie wydaje mi się żywiołem rewolucjogennym, chyba że rewolucja ma doprowadzić do obniżenia podatku obrotowego.
- Ale mało kto gotów jest za to oddać życie.
- Chyba że cudze...
- Ale to może nie wystarczyć... Natomiast szczególnie interesująca wydaje się perspektywa religijna. Oceny krajobrazu religijnego krajów postsowieckich różnią się biegunowo – od tego, że religia została w większości wykorzeniona i pozostały jedynie jej szczątki, po przekonanie, że jeżeli gdziekolwiek w Europie pozostała żywa religijność, to właśnie tam, na Wschodzie. Jak Pan ocenia potencjał religijny tych krajów?
Reklama
- Jeżeli wyłączymy wielkie miasta, których pod tym względem nie podejmuje się oceniać, moje bardzo drobne obserwacje, bez żadnej wagi socjologicznej, są raczej takie, że rzeczywiście wiara się przechowała, a wpływ siedemdziesięciu lat komunizmu był pod tym względem mniejszy, niż nam się wydawało.
Siedemnaściorgu studentów historii w Witebsku, czyli na wschodniej Białorusi, gdzie miałem zajęcia z historii religijnej Europy Wschodniej, zadałem do napisania tekścik na temat „Jak wyglądał stosunek do religii w znanej mi rodzinie białoruskiej”. Prace były oczywiście anonimowe. Nie powinienem im był zadawać tego tematu, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo oni to potraktują osobiście. W pierwszym terminie, po tygodniu, otrzymałem 14 prac poważnych, dwie niepoważne, jedna osoba nie napisała.
Autorzy prac poważnych bez wyjątku napisali, że począwszy od pradziadka, wszyscy w ich rodzinach musieli udawać niewierzących – i udawali. Zwolnione z tego były tylko babcie, jeżeli nie aspirowały do niczego poza pracą w kołchozie. Dziadkowie w tym samym kołchozie już musieli udawać ateistów, podobnie babcie, które chciały zrobić cokolwiek poza kołchozem. Pamiętam, że czyjejś babci nie przyjęto na studia na medycynę, bo ktoś doniósł, że u nich na Wielkanoc malują pisanki. Każdy z tych ateistycznych dziadków w jakimś momencie przypadkowo się zdradzał: a to się przeżegnał, a to pokłonił przed ikoną, przedtem zamknąwszy wszystkie okna i drzwi od pokoju, a nie zauważył, że ktoś to widział. Wytworzyła się wiara pozbawiona poczucia potrzeby manifestacji, wiara, w której nie ma elementu apostolstwa.
- Nawet nie było chrzczenia potajemnego?
- O tym nie mówili, ale chrzty były. Te opowieści pokazują, że ta ateizacja nie była w pełni skuteczna. Czy te opowieści są wystarczająco typowe – nie wiem, bo mymi słuchaczami byli studenci szczególnie zainteresowani właśnie historią społeczną i religijną.
Nawiasem mówiąc, w Witebsku ponad połowa miała korzenie prawosławne, ale prawie połowa – katolickie. Bardzo wyraźny był rozkład geograficzny: na wschód i południe od Witebska prawosławni, a z północy, z pogranicza inflanckiego przybyli katolicy. Katolicyzm tam zyskuje w porównaniu z prawosławiem, mimo że prawosławie jest kulturowo im bliższe. Tamtejszy katolicyzm przypomina nieistniejącą od prawie dwustu lat unię, bo cała tamtejsza kultura religijna jest typowo wschodnia.
W Rosji głębiej rozmawiałem tylko z niezmiernie ciekawym i sympatycznym środowiskiem uczniów ojca Aleksandra Mienia i z uczniami tych uczniów.
- Bardzo specyficzne środowisko.
Reklama
- Tak. Ale to, co mówiłem wcześniej o antyukraińskości i antymuzułmańskości, dotyczyło nawet ludzi z tego środowiska.
Na Ukrainie, jak mi mówiono, jeżeli w jakimś miasteczku obudzi się grupa prawosławnych, to się zaraz budzi grupa katolików i na odwrót – jedni pobudzają drugich. Natomiast najbardziej się rozwijają najrozmaitsze orientacje protestanckie, i to nie klasyczne, stare wyznania – luteranie czy reformowani - ale na przykład adwentyści. Rosną też świadkowie Jehowy. Na moje pytanie, dlaczego, odpowiadano: bo oni się najmniej boją.
- A dlaczego oni się najmniej boją?
- Nie boją się iść tam, gdzie nie mają szansy, że przez najbliższe dziesięć lat odniosą jakikolwiek znaczący sukces, tam, gdzie ludzie są im niechętni – oni się tym zupełnie nie przejmują.
- Ciekawa lekcja dla katolików, i dla prawosławnych skądinąd też. Ukraina jest religijnie bardzo zróżnicowana i zwłaszcza na początku ukraińskiej niepodległości odbywały się tam, jak wiadomo, sceny dość gorszące. W jakim kierunku, Pańskim zdaniem, działa to zróżnicowanie religijne? Przyczynia się do lepszego zaspokojenia potrzeb religijnych czy przeciwnie – pogłębia podziały?
- Odpowiem nie wprost. Informacja pierwsza: zaraz po zajęciu Krymu zwłaszcza Kościół patriarchatu moskiewskiego na Ukrainie był przerażony, że po tym, co zrobił Putin, straci wszystkich wiernych. Informacja druga: kiedy Kościół podległy Moskwie w ciągu kilku dni po zajęciu Krymu odebrał świątynie Kościołowi podległemu Kijowowi, dzień czy dwa później krymscy muzułmanie, Tatarzy, zaprosili pozbawionych świątyń chrześcijan do meczetu, żeby tam odprawili swoją liturgię.
- Najwyższy wyraz solidarności.
Reklama
- Tak daleko idąca solidarność, że właściwie Allah mógłby się obrazić...
Myślę, że na pewno wydarzenia polityczne są ważne dla świadomości religijnej, nie wiem natomiast, w jakiej mierze świadomość religijna jest ważna dla wydarzeń politycznych. Na pewno istnieje miedzy nimi sprzężenie zwrotne.
- Słusznie przejęci tym, co się dzieje na Ukrainie, trochę zapominamy o Białorusi, która też przeszła drogę bardzo interesującą, choć ciągle niedokończoną i nie wiadomo, w którym kierunku ten kraj pójdzie dalej. Pierwsze lata dawały nadzieję, że proces tworzenia nowoczesnego, samoświadomego narodu białoruskiego zostanie dopełniony, co zostało następnie ukrócone przez Łukaszenkę. Zdania na jego temat są podzielone, bo jedni twierdzą, że to wbrew pozorom najlepsze, co może spotkać Białorusinów, bo on we własnym interesie uniezależni ich od Rosji, z drugiej strony – że jego rządy to katastrofa, ponieważ stłamsił obiecujący ruch narodowy. Jakie Pan widzi perspektywy przed Białorusią?
Reklama
- Trudno mi o jednoznaczny pogląd w tej sprawie, a jest to dla mnie sprawa emocjonalnie ważna, bo o ile Ukraina jest dla mnie sąsiadem – o tyle Białoruś częścią osobistej ojczyzny. Wydaje mi się, że rzeczywiście Łukaszenko nie jest taki, jak go malujemy od lat. Jeżeli on zwycięża we wszystkich wyborach, to nie tylko dlatego, że te wybory są fałszowane – podejrzewam, że gdyby były uczciwe, też by zwyciężał.
Poziom dokonań społecznych na Białorusi widzi się wtedy, kiedy się tam wjeżdża ze wschodu. Trzy lata temu, w 2011 roku, objeżdżaliśmy z żoną polskie cmentarze i miejsca kaźni – od północy, od Ostaszkowa, nad jeziorem Seliger, przez cmentarz w Miednoje, NKWD w Twerze, Kozielsk, Katyń, Smoleńsk i stamtąd wracaliśmy przez Białoruś do Polski. Cała wyprawa była z jednej strony nastawiona na te nasze miejsca kaźni, ale z drugiej na to, jak wygląda „krajobraz po komunie”.
Potworny jest widok głębokiej prowincji rosyjskiej, nędza straszna. Brak komunikacji: nie istnieją i nigdy nie istniały nawet przystanki autobusowe. Zaludnienie na północy, w okolicach Wielkich Łuków, między Moskwą a Petersburgiem, jest wyspowe: jedną małą wioskę od drugiej dzieli 20-30 kilometrów lasu, bardzo złe drogi. W związku z tym wydaje się, że szkoła może tam mieć najwyżej kilka klas, bo te wioski są za małe, żeby zdobyć się na większą. Jeżeli ktoś chce zrobić maturę – zresztą w teorii niby obowiązkową, ale to można obejść – musi w wieku lat dziesięciu wyjechać z domu. Bieda straszna, chałupy się walą, płoty połamane. W maju prawie nie było zasiewów – może tam taki klimat, ale na łąkach, niekoszonych od lat, ani jednej krowy. Nie uwierzę, że winny temu jest tylko Putin…
Przejeżdżamy przez granicę Białorusi i po trzystu metrach dziury w asfalcie są wprawdzie równie liczne, ale zasypane piachem, zaczynają się równe płoty, jeszcze kawałeczek i krawężniki są pomalowane białą farbą. Jest Wielka Sobota, godzina 18, a my nie mamy ani grosza białoruskiego. W zamykanym banku mówią, że najbliższy czynny bankomat będzie z pięćdziesiąt kilometrów dalej, ale wiedzą, gdzie można przenocować za rosyjskie ruble. Nocujemy w dziwnym hotelu, bardzo tanim, gdzie wszystko jest uprane, są prysznice i woda w nich, choć drzwi do tych pryszniców nie ma i kąpiel odbywa się na oczach całej publiki. Osoba obsługująca ten hotelik mówi: „Postawtie maszynu zdies’ u mojego okna. Ja budu smotriet’”. W ten sposób pokazuje, że jej zależy, żeby przyjechać jeszcze raz. Klient zaczyna być traktowany jak klient, a nie jak petent. Pojawia się normalna życzliwość.
Na Białorusi byłem parę razy w latach 1991-1992, potem od 1999 do 2004 uczyłem najpierw w Mińsku, potem w Witebsku, i spędzałem tam dwa tygodnie czy dziesięć dni w miesiącu, a ostatnio był ten przejazd w roku 2011. Dostrzegam nieprawdopodobną różnicę w poziomie materialnym: na początku wszyscy chodzili w łachmanach, po dziesięciu latach w łachmanach na ulicy byli głównie pijani, a teraz w ogóle tych łachmaniarzy nie widać. Według statystyk, im nigdy nie było materialnie lepiej niż teraz.
- Potem zadałem sobie pytanie trudniejsze: a kiedy mieli więcej wolności? Można powiedzieć, że przez dwa lata rządów prezydenta Szuszkiewicza, tuż po rozpadzie Związku Sowieckiego, ale jeszcze wtedy nie umieli tej wolności doceniać, to zupełnie przerastało ich wyobraźnię. Przynajmniej do 2004 roku, kiedy tam bywałem, było źle, istniało zakłamanie, wybory były fałszowane – ale nikt się nie bał. Na uniwersytecie i studenci, i wykładowcy mówili, co myślą. O Łukaszence mówili bardzo brzydko. A jeżeli się ludzie nie boją, to znaczy, że jakieś minimum demokracji jest: nie ma wprawdzie szansy na zmianę władzy, ale można przynajmniej powiedzieć, że jest źle. Nie dziwię się więc, że większość Białorusinów popiera Łukaszenkę, chociaż bardzo bym chciał, żeby było inaczej.
Reklama
- Znakomici przywódcy Białoruskiego Frontu Narodowego, z których kilku znam osobiście i mniej więcej wiem, co myślą, mają wprawdzie rację, ale są tak maksymalistyczni i niezdolni do myślenia kompromisowego, że są świetni jako ideologowie, ale jako politycy nie mają wyczucia, że polityk musi operować kompromisem. Ideolodzy są potrzebni na początku, ale potem muszą się z nich wyłonić politycy, którzy potrafią rezygnować z połowy swych postulatów, by osiągnąć realizację drugiej połowy.
Na to nakłada się doświadczenie historyczne, które wskazuje, że tak jak Ukraińcy zawsze mieli dystans wobec Europy, tak Białoruś była zawsze w Europę zapatrzona, także w Polskę. Białorusini są pewnie za mało agresywni, ale oni naprawdę chcą mieć Europę u siebie. I dlatego jestem jednak optymistą. W pewnym momencie ta szara, bezbarwna politycznie Białoruś może okazać się bardziej zeuropeizowana niż bohaterska Ukraina.
- Na koniec chciałem zapytać, jaka może i powinna być nasza rola w tym regionie – zarówno nas Polaków, jak i Kościoła w Polsce? Co tam mamy do zrobienia?
Reklama
- Myślę, że jesteśmy wyjątkowym społeczeństwem spośród tych, które przeszły przez młyn sowiecki. obok „normalnych chłopów” zachowała się u nas „normalna inteligencja”. Naszą odpowiedzialnością wobec innych narodów jest proponowanie, rozszerzanie, wzmacnianie tej formacji inteligenckiej. Jest to ważne nie tylko w takich krajach jak Białoruś, ale także na Litwie czy Łotwie. Istnieją tam ludzie znakomicie wykształceni, często lepiej od nas, natomiast brak im tej inteligenckiej kombinacji zainteresowań społecznych i poczucia służby. Gdyby jakiś procent naszych inteligentów zajął się naprawdę sprawami Wschodu – byłoby to niezwykle ważne. Mentalności normalnego gospodarza wiejskiego im niestety nie przekażemy – tego się zrobić nie da, ale mentalność inteligenta przekazywać można, głównie tekstami literackimi czy publicystycznymi – tego powinno być jak najwięcej.
Trzeba to przy tym robić ogromnie delikatnie i kulturalnie, żeby nie występować w roli nauczycieli, ale współpracowników czy współdyskutantów. Ze względu na zaszłości historyczne w jednych krajach możemy być słuchani, a w innych będziemy musieli przekonywać, że nie jesteśmy wielbłądami. I to trzeba zaakceptować. Nie wolno nam przy tym robić niczego dotyczącego Europy Wschodniej z Rosjanami, ponad jej głowami.
A co powinni robić polscy katolicy? Ci strasznie „staroświeccy” powinni się modlić – „nowocześni” nie będą się przecież zajmować takimi bzdurami jak modlitwa...
Jeśli chodzi o Ukrainę czy Białoruś, polscy katolicy powinni być otwarci na każde prawosławie, ale zwłaszcza takie, które po europejsku wierzy w istnienie narodów, a nie w imperium na tym świecie. Nie róbmy Królestwa Bożego w postaci neocarskiego imperium.
Poza tym istnieje rzeczywisty problem sojuszu wszystkich wierzących wobec ateistycznej Europy. Ja w Europę nie wierzę, zresztą w tej chwili nikt już prawie w nią nie wierzy.
- Europa przede wszystkim sama w siebie nie wierzy.
- Tak, a chrześcijaństwo, w którym są także Europejczycy, ma jeszcze duże szanse, w związku z tym – nazwijmy to – przyjaźń wszystkich wierzących to dla mnie także zaproszenie do rozmowy z muzułmanami. Widziałem ich na Zakaukaziu, w Bośni, trochę w Turcji. Świadomość potrzeby takiej rozmowy my, piszący katolicy, powinniśmy pobudzać, co oczywiście nie oznacza przekonywania, że muzułmanie są cudowni, bo to nieprawda. Jednak to oni postawili przed dzisiejszym Zachodem problem wiary – nie my katolicy i nie prawosławni.
- Muzułmanie bardzo poważnie traktują swoja wiarę.
- Tak jest, i właśnie za to powinniśmy ich trochę szanować. Nie lubimy być zabijani przez terrorystów, ale można i należy szanować islam za poważny stosunek do wiary. To droga także i dla Europejczyków.
***
Bohdan Cywiński (ur. 1939) jest wybitnym publicystą, historykiem, b. działaczem opozycji demokratycznej. Autor m.in. autorem legendarnych "Rodowodów niepokornych" oraz dwutomowej pracy "Ogniem próbowane" złożonych z esejów o dziejach Kościoła katolickiego w Europie Środkowej w dobie komunizmu. W ubiegłym roku wydał monumentalne "Szańce kultur Szkice z dziejów narodów Europy Wschodniej".