Wpadła mi w ręce powieść, wydana w 1993 r. we Francji; czyta się ją tak, jakby powstała dziś. O takich książkach mówimy, że są „profetyczne”. Autorem jest Jean Raspail. Tytuł: „Siedmiu jeźdźców”. Czas akcji niejednoznaczny: nie wiemy, czy to wiek XIX, czy lata 20. wieku XX. Jesteśmy „gdzieś w Europie”, w upadłym Mieście, które ma za sobą okres wyniszczających zamieszek, barbarzyńskich najazdów i fal emigracji. Z tego, co ongiś stanowiło fundamenty wspólnoty, nic już prawie nie zostało: dogorywa gospodarka, prawo, religia, obyczaje, nawet przyroda.
W tej sytuacji ostatni włodarz miasta (Książę) postanawia wysłać w świat siedmiu przyjaciół, żeby zbadali, czy gdzieś „jest jeszcze normalne życie”… Ale skoro metropolia od dawna nie promieniuje wartościami, to czy na prowincji – też zdewastowanej kulturowo i materialnie – posłańcom uda się znaleźć nadzieję? W Mieście opisanym przez Raspaila nikt już nie uprawia polityki. Nawet zdrada i zemsta straciły rację bytu: bo zdradzać nie ma już kogo, a mszczą się wszyscy na wszystkich. Polityka zamieniła się w śmiertelną, chaotyczną rywalizację uzbrojonych oddziałów walczących tylko o przetrwanie. W takich realiach nawet kłamstwo nie działa, bo słowa nie mają znaczenia, liczy się naga siła i krótka pamięć ludu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Wydaje się, że Jean Raspail chciał nas ostrzec (w 1993 roku!), że w tę stronę pójdzie Zachód, „uwiedziony” politycznie, z jednej strony przez Rosję, z drugiej przez Niemcy i rugujący ze swojej przestrzeni życiowej chrześcijaństwo. Łatwość zrobienia kariery w polityce pociąga ludzi żądnych wyłącznie władzy, prestiżu i forsy. Wystarczy być „mocnym w gębie”. Wielu wnosi do polityki swoje najniższe instynkty i „zaraża” nimi elektorat, miele go na „papkę”. Króluje strategia dogadzania swojemu ego i niezłomne przekonanie, że cel uświęca środki. Forsowane są koncepcje samobójcze, o ile pozwalają wkupić się w łaski możnych protektorów. Ktoś z niewielkimi nawet wątpliwościami jest usuwany z „kręgu wtajemniczonych”.
Ale właściwie dlaczego „oni” chcą nam wyrugować chrześcijaństwo z życia? Każde polskie dziecko powinno sobie już dawno na to pytanie odpowiedzieć: Żeby nas osłabić i podbić. O wiele ważniejsza i ciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie: Czemu my sami dobrowolnie naszą religię sobie „pomniejszamy”? Mówiono mi, że w jednej z łódzkich parafii opuszczono ważną pieśń po procesji Bożego Ciała. Z jakiego powodu? Bo obiad czekał?
Niedawno byłem na Mszy św. w jednej z parafii pod Łodzią, stałem na zewnątrz kościoła. W momentach klękania wielu wiernych tradycyjnie przyjmowało pozę, którą mój znajomy ksiądz określa terminem „przykuc liturgiczny”. Chodzi o to, żeby uklęknąć, ale tak, by kolana nie dotknęły ziemi. Wymaga to pewnej wprawy, ale z czasem się udaje, choć wygląda śmiesznie. Ktoś powie: Drobiazg, czy to takie ważne? „Czy Pan Jezus patrzy z Nieba, jak ja klękam? Czemu się pan, panie Bieszczad, mnie czepiasz? Kucałem, bo bruk był za twardy!” Przepraszam... jednak przeżegnanie się „w przykucu” przypomina – sorry za analogię – odganianie komara.
Reklama
Rotmistrz Witold Pilecki, w liście do żony, pisał z wyrzutem o ludziach, którzy wykonują jakąś „namiastkę znaku krzyża”. Nawet z więzienia na Rakowieckiej prosił, by przestrzegała dzieci przed takim niedbalstwem. A nam szkoda kolan? Spodni? Na tamtej Mszy zauważyłem też, że tylko niewielka część ludzi odmawia Credo i „Ojcze nasz” wspólnie, głośno. Czemu? Czy na zewnątrz kościoła tylko się stoi i milczy? Widać tu „pewną nieśmiałość”: wygodę, połowiczność i… nieświadomość.
Lecz mimo wszystko się trzymamy, Ostatnio ks. proboszcz z Konstantynowa Srebrnej sprowadził do swojego kościoła relikwie Świętych Piotra i Pawła ze zburzonej świątyni we Francji. Czy nasze wsie i miasteczka staną się oazą dla relikwii „niepotrzebnych” na Zachodzie? Być może. Wydajemy się bardziej wrażliwi i zdroworozsądkowi niż młodzi, wykształceni z wielkich miast Europy. A odwaga?
O. Tadeusz Rydzyk tak oto skomentował zapowiedziane u siebie kontrole: „Czego mam się bać? Mam Pana Jezusa i wieczność przed sobą.”
Ano właśnie.