Ot i maj już minął. Przywitał nas spiesznie kwitnącymi kasztanowcami, czy to by postraszyć maturzystów (albo to oni się czego boją?), czy też ze strachu przed szrotówkiem. Maj piękny… i szybki. Przyroda jakby pędziła gdzieś śladami człowieka. Jeszcze niedawno z okna oglądałem cierpliwie wysiadującą samicę grzywacza, a już i młode wielkie jak rodzice i tylko patrzeć kiedy zostanie po rodzinnym szczęściu garstka „białych” patyków.
W wiosenne weekendy dobrze wybrać się rowerem gdzieś „w przyrodę”, poza miasto, poza wieś, gdzieś gdzie i ludzi mniej, ciszej, a zieleni więcej. Nawet w okolicy dużych miast nie brak takich miejsc. Rower mknie cicho po pylistej drodze. Wokół wiosenne widoki. Pola rzepakowe pachnące intensywnie i całe rozbrzęczane pszczelim śpiewem. Nawet w pochmurne dni wielkie, jaskrawożółte płachty czy pasy rzepakowych upraw ożywiają szary nieraz krajobraz i sprawiają, że wygląda jak… wielka pszczoła. Syci się tym widokiem oko podróżnika, syci też... aparat fotograficzny. Z wysokości rowerowego siodełka patrzę na okolicę, która przewija się jak kadry filmu. Gdzieś w oddali słychać głos ortolana, w którego pieśń niewątpliwie zasłuchał się Beethoven komponując swą V Symfonię, ciurkocze przepiórka, z krzykiem podrywa się krwistoczerwony kogut bażanta.
Moim celem jest pewne niewielkie, niepozorne zagłębienie terenu. Tutaj, otoczona polami, cieknie smużka okresowego strumyka, nasączając wilgocią wąski pas wokół. Ot zda się nic wielkiego. Dla przygodnego turysty pewnie tak, dla rolnika to może nawet i zawada w uprawie pola. Ale nie dla przyrodnika. Takie ostoje w monotonnym, monokulturowym rolnym krajobrazie to istne perełki. Są jak ozdobny kwiat na kawałku jednolitej materii. I jak ten kwiat piękne i cenne. Swego czasu, dociekliwi studenci znaleźli tutaj stanowisko pełnika europejskiego, rzadkiej i chronionej rośliny, a obok cały łan ciemiężycy zielonej, może nie tak rzadkiej, ale również chronionej. Zaś na pobliskich łąkach i porzuconych polach (w podmokłych ich fragmentach) zadomowiły się na dobre storczyki. Już niemal tradycją stało się, że co wiosnę sprawdzam to stanowisko. Tego roku przywitało mnie łanem storczyków. Takiej obfitości jeszcze tu nie widziałem. Niewielkie na wysokość, przecudnie misternie utkane Bożą ręką, co widać kiedy się człowiek nad nimi pochyli, pokrywały całą połać dawnego pola. Na metrze kwadratowym doliczałem się do 20 sztuk, a jeszcze nie wszystkie rozkwitły. Jakby kto napikował. Ciemny róż ich kwiatostanów pięknie kontrastował tak z zieloną soczystą trawą, jak i z błękitem nieba. Rosły ich tutaj setki, jeśli nie tysiące. Otulone puchem dmuchawców niczym aureolą, okraszone żółtymi jaskrami czy pszeńcami, ozdobione delikatnym różem firletek. A opodal, gdzie grunt był jeszcze bardziej podmokły czekały już na mnie „moje” ciemiężyce. W maju są jeszcze niskie, ich sałatkowej zieleni liście jeszcze nie rozpostarły się w całej okazałości, jeszcze nie myślą toczyć bojów o światło z kępami pokrzyw, z kłującymi listkami ostów czy ostrożeni. Póki co one dominują na dopiero co przebudzonej łączce. Ale potem rozpocznie się walka o światło. By jej nie przegrać ciemiężyce wystrzeliwują w lipcu i sierpniu kwiatostanami na długich łodygach na wysokość prawie 2 metrów. Są nie do pokonania, nawet najbardziej ambitne pokrzywy nie zdzierżą. Wyglądają wówczas niczym wielkie rabarbary, o których zapomniała nieuważna gospodyni i „poszły w dudy”. Teraz mogłem paść swój wzrok widokiem seledynowych, rozwijających się liści.
Wracając, zapragnąłem zajrzeć w misternej roboty dzbanuszki konwalii. Znalazłem je na skraju lasu wśród skórzastych kopytników i pachnących asfaltem bodziszków. W pełni kwitnienia. Pochylały, jakby nieśmiało, swą łabędzią łodygą, drobniutkie, bieluśkie jak pierwszokomunijna sukienka kwiatuszki. Subtelne, delikatne, skromne i bezbronne. Czemu zamiast je podziwiać wolimy kupować martwe ich bukiety na bazarach czy przy ulicach? Wszak ich piękno wówczas szybko ginie. Poza lasem jeszcze jeden nieharmonijny widok. Solidny metalowy krzyż przyozdobiony plastikowymi kwiatami, a wokół… pniaki po ściętych starych lipach. Na nich, niczym w ostatnim rozpaczliwym odruchu i woli życia wyrosły lipowe witki na dowód głupoty, bezduszności i niewrażliwości ludzkiej. Zamykam oczy i w wyobraźni widzę cztery sędziwe lipy, pachnące kwieciem, szumiąc rojami pszczół (niczym w wierszu Kochanowskiego), a pod nimi w cieniu krzyż - symbol wiary, który one troskliwie osłaniają, zimą od wiatru, latem od skwaru słonecznego. Skoro jednak owe oczy otworzę, widzę smutny, samotny krzyż i cztery sczerniałe pniaki - symbole bezduszności.
Jak długo jeszcze uczyć się musimy wrażliwości na inne niż my stworzenia Boże?
Pomóż w rozwoju naszego portalu