Kupiłam sobie już wszystkie nasiona warzyw i kwiatów jednorocznych. Oglądam fotografie, ukazujące obfitość kwitnienia i bogactwo zbiorów, czytam pilnie instrukcję, sieję w skrzyneczkach, co już trzeba. Przykryłam włókniną, zraszam spryskiwaczem, nie mogę się doczekać, kiedy będzie można zacząć pracę w ogródku. Dawniej mieliśmy większość nasion swoich, zbieranych skrupulatnie w słoneczne dni babiego lata, przechowywanych we własnoręcznie zrobionych torebkach. Teraz rośliny są tak zmodyfikowane genetycznie, że plonów z własnych nasion się nie uzyska. No trudno, nie są drogie, chociaż ilości w każdej torebce są rzeczywiście homeopatyczne.
Moja niecierpliwość i nadzieja są radością rolnika, który według słów ks. prof. Czesława Bartnika jest współpracownikiem Boga. „Rolnik trzyma niejako rękę Stwórcy i tak razem orzą świat, spulchniają glebę, dają wzrost, zbierają wszystko do Wiecznego Spichrza”. W moim ogrodzie ja posieję, Pan Bóg da wzrost i pomoże mi w podlewaniu.
Od kilku lat obserwuję, że nie wszyscy moi sąsiedzi rolnicy uprawiają warzywa, o zbożu i hodowli zwierząt wiadomo, że się nie opłaca. Coraz częściej „nie opłaca się” rdzennym mieszkańcom wsi posiać marchewki i koperku. W naszym wiejskim sklepie, latem, więdną i żółkną główki sałaty, pęczki koperku i pietruszki, nabywane przez te gospodynie, którym się „nie opłaca”. Mnie się opłaca, może dlatego, że mam inne źródła dochodu?
Zastanawiam się, jak to się dzieje? Na czym polegają mechanizmy degradacji wsi? Czy działają tylko te ekonomiczne czy również kulturowe? Czy rolnicy nie poczuwają się już do zaszczytu współpracy ze Stwórcą? Czy utracili poczucie godności swojej pracy? Jak napędza się to błędne koło, w którym nic się nie opłaca? Wieś spokojna, wieś wesoła, w której rolnik „pługiem zarznie ziemię i opatrzy swoje plemię” odeszła bezpowrotnie w przeszłość?
„Pobożne staranie i bezpieczne nabywanie” zostało zastąpione narzekaniem i pogrążaniem się w beznadziei, z której nie widać perspektyw zmian. W mojej wsi, na żyznych, pszenno-buraczanych glebach trzeciej klasy coraz częściej nic nie rośnie, kolejne porastają chwastami, leżą odłogiem. Coraz trudniej znaleźć dzierżawcę, jeżeli samemu nie podejmuje się trudu uprawiania ojcowizny. Moim gościom pokazuję swoje „włości” i mówię: „Zobacz, ten kawałek ziemi wyżywił moich rodziców, mnie i brata. Wystarczało nam na jedzenie, ubranie, podręczniki, wycieczki szkolne, studia. Rodzice nie pracowali «na państwowym» w pobliskim mieście, wszystko, co tu było i co jest, zostało zakupione z dochodu, uzyskanego z uprawy ziemi”. Dlaczego pod wspólnym, europejskim niebem, na polskiej ziemi prawie nic się nie opłaca?
Pomóż w rozwoju naszego portalu