11 grudnia 2001 r. krótko po godz. 4 nad ranem policja w Jelczu-Laskowicach
otrzymała informację o pożarze. Płonęła plebania przy kościele pw.
św. Stanisława Biskupa i Męczennika. Z kłębów dymu i ognia strażacy
wynieśli ciało 52-letniego księdza. Potem jeszcze przez pięć godzin
walczyli z żywiołem. Nadaremnie. Do dziś nie wiadomo jednak, czy
ksiądz padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, czy zaplanowanego morderstwa.
Ks. Józef Jamróz pochodził z Mszany Dolnej. Święcenia
kapłańskie przyjął w 1975 r. Pracował w parafiach we Wrocławiu i
w Oławie. Proboszczem w Jelczu-Laskowicach był zaledwie od siedmiu
miesięcy. Miał wiele planów - chciał odremontować kościół, podjąć
pracę z młodzieżą. Parafianie wspominają, że głosił mądre, interesujące
kazania. To miały być jego pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzone
w nowej parafii. Nie doczekał.
Początkowo ustalono, że przyczyną śmierci samotnie mieszkającego
księdza było zaczadzenie. Wielu mieszkańców miasteczka i rodzina
zmarłego księdza nie chcą jednak dać temu wiary. Ich zdaniem, ksiądz
został pobity lub od razu zamordowany, okradziony, a plebanię podpalono
dla zatarcia śladów.
Nie można wykluczyć i takiej ewentualności. W całej sprawie
pozostaje bowiem wiele niewyjaśnionych kwestii. Z plebanii zginęło
szereg cennych przedmiotów, pieniądze, jakieś dokumenty. Ponoć krytycznego
dnia mieszkańcy widzieli w nocy światło na poddaszu (chociaż ksiądz
mieszkał w pokoiku na dole), a wieczorem ksiądz był dziwnie zdenerwowany.
O niepokoju księdza i jego obawach o własne życie wspomina także
siostra kapłana - poetka Władysława Anna Jamróz. Jak twierdzi, brat
mówił jej, że był szantażowany i że mu grożono, zapowiadając, że "
nie dożyje końca roku". Kiedy odwiedziła go w nowej parafii, nie
pozwolił jej przenocować na plebanii, obawiając się, że "mogą zginąć
oboje". Podobno nawet katechetki przygotowujące z księdzem jasełka
dziwiły się, że tak często używa on sformułowania: "jak dożyję".
Kolejna kwestia - finanse. Jak mówi Władysława Jamróz,
kiedy jej brat obejmował urząd proboszcza, parafia była zadłużona,
obiekty parafialne nieubezpieczone, a w kasie nie było pieniędzy.
Ks. Józef chciał uzdrowić tę sytuację. Ponadto toczyło się dochodzenie
przeciwko niektórym parafianom w sprawie wykrytych nieprawidłowości
podatkowych zaistniałych za poprzedniego proboszcza. (Umorzono je
5 grudnia ub.r. m.in. dlatego, że w archiwum parafii nie znaleziono
odpowiednich dokumentów). Źle układała się też współpraca księdza
z Radą Parafialną, którą ks. Jamróz kilka miesięcy po objęciu urzędu,
za zgodą diecezjalnych hierarchów, rozwiązał.
W złożonych na policji zeznaniach siostra księdza sugeruje,
że zbrodni mógł dokonać ktoś z jego świeckich współpracowników. "
Współpracownicy proboszcza robili oszustwa na plebanii. (...) Nie
rozliczyli też składek na remont kościoła. A brat mówił, że muszą
to zrobić, bo pod koniec roku trzeba się przed parafianami rozliczyć
publicznie" - czytamy w przytaczającym jej słowa tekście Jerzego
Kamińskiego, zamieszczonym w oławskiej Gazecie Powiatowej. Czyżby
zatem domniemane morderstwo i podpalenie miało na celu zatarcie śladów
finansowych malwersacji? Sprawa ta pozostaje niejasna.
Siostrę księdza zaintrygowały też wklęśnięcia i szramy
na jego twarzy i głowie, dostrzeżone, kiedy przyglądała się zmarłemu.
Dochodzenie trwa. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że policja i
prokuratura dotrze do całej prawdy dotyczącej tajemniczej śmierci
ks. Jamroza.
Przedruk z Tygodnika Rodzin Katolickich Źródło nr 19 z 12
maja 2002 r.
Pomóż w rozwoju naszego portalu