Żyjemy już w III Rzeczypospolitej. Od kilkunastu lat cieszymy się wolnością. Nie wszyscy jednak pamiętamy, jakim kosztem ją wywalczyliśmy. Po przeciwnej stronie barykady stała antyludzka idea komunizmu budowana na zakłamanym fundamencie marksizmu i leninizmu. Ale nie tylko idea. Kto o tym dziś jeszcze chce pamiętać?
W stanie wojennym ślepym narzędziem władzy, użytym przeciw
społeczeństwu, były Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej, znane
pod skrótem ZOMO. Ich żołnierzy nazywano zomowcami. Do służby najczęściej
zgłaszali się dobrowolnie. Szkolenie było tu lżejsze niż w wojsku,
a żołd znacznie wyższy. Byli pupilami komunistycznej władzy. W latach
80. zmobilizowano ich przeciw stoczniowcom Gdańska i Szczecina, górnikom
Katowic i Lubina, metalowcom Elbląga i Stalowej Woli, włókniarzom
Łodzi, studentom Warszawy i Krakowa, mieszkańcom Lublina i Wrocławia.
Przeciw narodowi postawiono siepaczy wszechstronnie przygotowanych
do walki z "wrogami socjalizmu i bratniego Związku Radzieckiego".
Tymi "wrogami" byli współobywatele tęskniący do swobody wypowiedzi,
jawnego wyznawania wiary, równości w prawach i obowiązkach, sprawiedliwości,
godnego bytowania. Zomowców indoktrynowano politycznie i psychologicznie,
szkolono w walkach wręcz, w użyciu pięści, pałki, gazu, pistoletu
maszynowego. Jakiekolwiek wewnętrzne opory przed bratobójczymi akcjami
pacyfikacyjnymi rozpraszano zapewnieniem bezkarności, anonimowości.
Fundowano alkoholowe i farmaceutyczne odprężenie i podniecenie.
Albin mieszka w powiatowym miasteczku. Choć dzisiaj liczy
już czterdzieści lat i ma wielodzietną rodzinę, jest ciągle ukochanym
dzieckiem mamusi. To ona w trosce o jego przyszłość i materialny
byt zachęciła synka przed dwudziestu laty do płatnej, najemnej służby
zomowskiej. "Zobaczysz, dziecko, Polskę, poznasz ciekawych ludzi,
nowoczesną technikę, a przecież i dobrze zarobisz!" - błogosławiła
Albina, gdy z kartą powołania wyjeżdżał do wielkiego miasta. Wszystko
się sprawdziło. Bronił socjalizmu niemal w każdym wielkim mieście.
Kiedy bił robotnika, studenta czy profesora, czoło i sumienie zasłaniała
mu przyłbica. Mógł skutecznie używać pałki gumowej, zbrojonej stalowym
prętem, lub dębowej, jak baseballowy kij. Przed jajami, pomidorami
i kamieniami sprytnie zasłaniał się szklaną tarczą, nowoczesna maska
chroniła go przed gazem łzawiącym. Jak kazali, to i strzelał. Nie
zawsze w powietrze. Po dobrym posiłku z kielichem czuł się jakoś
lekko, pewnie i niemal bohatersko. W banku rosło konto osobiste Albina
- samuraja socjalizmu, narzędzia zła, pachołka szatana.
Dzisiaj Albin nie wraca wspomnieniami do tamtych czasów.
Swoją specjalność zawodową zataił nawet przed narzeczoną. Nie lubi
pojawiać się w ciągu dnia na ulicach miasteczka. Interesy załatwia
raczej wieczorami i tylko wtedy, gdy jest po kilku "głębszych". Niewiele
pomogło zasądzone, przymusowe leczenie odwykowe i terapia uwalniająca
od lęku. Dzisiaj publiczny strach rekompensuje agresją wobec dzieci
i żony. Kilkunastoletniego syna potrafi uderzyć znienacka, błyskawicznie
i skutecznie. Chłopiec skręca się z bólu, a śladu uderzenia nie ma.
Albin musi być wtedy dumny z siebie. Kilkuletniej córce daje długie
lekcje wulgarnego języka. Nie może darować dzieciom, że uczestniczą
w parafialnym Ruchu Oazowym. Szydzi z głębokiej wiary żony i jej
ufności pokładanej w modlitwie. Ufności wobec Bożej łaski, która
przyniesie Albinowi nawrócenie i uwolnienie od zła.
On tymczasem omija kościół z daleka i bluźni przeciw
Bogu. Jest fanem "rozmów kontrolowanych", karmi się podsłuchem telefonicznym.
Po mistrzowsku zakłada "malutkie instalacje". Zafundował sobie własny,
domowy totalitaryzm. W mamusi i tatusiu ma nawet oddanych zauszników.
Zauszników dobrze zakonspirowanych, bo wobec sąsiadów odgrywających
rolę "prawdziwych" katolików i jeszcze "prawdziwszych" Polaków.
Zaciężnych zomowców wyhodowano w Polskiej Rzeczypospolitej
Ludowej ponad dwadzieścia tysięcy, a może i więcej. Jeżeli tylko
jedna czwarta z nich została w czasie dwuletniej służby uzależniona
od alkoholu i narkotyków, a w dodatku utwierdzona w swej nieomylności
i bezkarności, to mamy do czynienia z groźnym w skutkach zjawiskiem
społecznym. Oprawcy wpadli w sidła swoich uzależnień. Ich najbliżsi,
maltretowani fizycznie i psychicznie, stali się ofiarami systemu,
który przyczaił się w wielu domach. Systemu będącego jedną z wielu
form zła. Wprawdzie jego objawy są znane sąsiadom i szeptem potępiane,
ale kto w powiatowym miasteczku stanie jawnie w obronie ofiar?
Przed laty Amerykanie dostrzegli problem moralnego, społecznego
i biologicznego staczania się weteranów wojny w Wietnamie i ich negatywnego
oddziaływania na bliskich. To był szok dla społeczeństwa. Nie poprzestano
przecież na zdziwieniu i współczuciu. Opracowano konieczne programy
ratunkowe i zastosowano je z dobrym skutkiem.
Myślę, że nadszedł czas nie tylko publicznego mówienia
o jeszcze jednym z objawów choroby naszego społeczeństwa. Zawsze
aktualny jest czas dania świadectwa miłości bliźniego wobec wszystkich
ofiar choroby, która - będąc zemstą komunizmu zza grobu - dotyka
w jednakowym stopniu weteranów ZOMO, ich żony, dzieci, a może także
i zaślepionych rodziców. Konieczne jest przełamanie naszych uprzedzeń
politycznych i pseudopatriotycznych. Byli zomowcy są ofiarami zła
i potrzebują pomocy w odkryciu Dobra! Im szybciej taką pomocą zostaną
objęci, tym mniej pozostanie niezabliźnionych zranień w ich bliskich,
szczególnie w dzieciach. Jestem przekonany, że dużo inicjatywy w
tym zakresie może okazać Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji,
Pełnomocnik Rządu ds. Uzależnień, Stowarzyszenie Walki z Przemocą
w Rodzinie, Policja, Polski Czerwony Krzyż, organizacje pozarządowe
i zastępy ludzi dobrej woli, włącznie z Akcją Katolicką i stowarzyszeniami
działającymi we wspólnotach parafialnych. Pomyślmy o tym. Przemódlmy
to. Pomóżmy im.
Pomóż w rozwoju naszego portalu