Scena Narodzenia Pańskiego jest głęboko zapisana w naszej duchowości.
Istnieje niezmierzone bogactwo jej interpretacji, przeróżne konwencje,
style, epoki, ale istota wyobrażenia pozostaje ta sama. Wspaniałe
jest to, że w życiu każdego z nas Chrystus rodzi się ciągle na nowo,
że wszystkie Wigilie rozświetlają historię życia ludzkiego jak gwiazdy
w mroku. Chciałoby się te gwiazdy nanizać na cienką nić naszego życia.
Chciałoby się przypomnieć różne Wigilie osobiste i te ważne z całego
XX wieku - wieku tak bardzo trudnego dla całego świata. Nie pokuszę
się o to, może tylko jak zamglone uśmiechy staną mi przed oczyma
Wigilie z dzieciństwa, z tułaczki, Wigilie przy łóżku umierających
bliskich, Wigilie z nowego, wspólnego domu z mężem lub jedna - po
śmierci najdroższej osoby, ale we wszystkim była nadzieja i radość,
chociaż to czasami trudno pojąć - bo Bóg się narodził.
Wigilie z dzieciństwa, kiedy było w rodzinie tak dużo kochanych
osób, pamiętam bardzo wyraźnie. Dopóki żyła babka Wacława, wokół
niej oscylowało tylu ludzi, a do jej domu, w którym wszyscyśmy się
wychowywali, przychodzili i przyjeżdżali krewni, znajomi, zewsząd.
Byli tam moi rodzice, druga babka Eleonora, piękna i milcząca, ciotki
wraz z dziećmi, dziadkowie, stryjowie, wychowanica Babki - Zosia (jej matka - Klementyna była z pochodzenia Ukrainką, służyła jako
kucharka w domu Babki 40 lat). Moje kolejne bony, pochodzące głównie
z Wileńszczyzny, którym Babka organizowała tu, w stolicy, możliwość
nauki, stara Zofijka i pani Bogójska, która zajmowała się tylko cerowaniem
obrusów, bielizny kościelnej, wreszcie zaprzyjaźnieni sąsiedzi z
dziećmi. Głosy zebranych tak bardzo przyjemnie napełniały pokój stołowy
dźwiękami zorkiestrowanymi w koncert domowy, przeplatany lekkimi
pobrzękiwaniami sztućców. To było zupełnie wspaniałe wrażenie.
Później zebrani śpiewali najchętniej stary tekst kolędy
Franciszka Karpińskiego Bóg się rodzi. Babka Wacława grała na fortepianie
kolędy. Wyglądała wtedy tak pięknie, ubrana na czarno z białym żabocikiem
pod szyją, z siwymi włosami, które ja jej układałam w koczek. Była
dobrą, nieprzeciętnie inteligentną kobietą.
Pierwsza Wigilia poza naszym ukochanym domem, którą spędziłyśmy
z Babką jako wygnanki z Warszawy, odbyła się w domu ciotki Romany
w Rawie Mazowieckiej. Część członków rodziny była w obozach: mój
ojciec (który tam zginął, a jego ciało zostało spalone w krematorium)
ciocia Jadzia, mąż ciotki Romany (zginął w Buchenwaldzie) i inni.
Do Rawy, do ciotki Romany, przyjechało na Wigilię trochę okolicznego
ziemiaństwa, był wybitny matematyk (wygnaniec z Warszawy), dyrektor
Rawskiego Gimnazjum, ksiądz, bratanek księdza, rodzina i mój stryj
Jan z żoną i małym synem Jackiem (wygnani z Warszawy).
Długi stół był nakryty w odrębnej części domu, biały obrus,
biała porcelana. Nie pamiętam potraw. Choinka, ustawiona w salonie
na wieku fortepianu, którą mi ofiarował jakiś młodzieniec, miała
bardzo drobne igiełki. W sercu gościł smutek, jakiś ból wygnania
z domu dzieciństwa, z Warszawy, z domu Babki. Stan niepewności -
wokół, w okolicznych majątkach, stacjonowali Niemcy z Wehrmachtu.
Słyszało się, jak śpiewali kolędy. W domu ciotki Romany wszystko
było takie inne, zimne, obce, i tylko biały opłatek leżący na zielonej
gałązce jedliny przypominał Małego Nowonarodzonego, i kolęda zagrana
na fortepianie przez babkę Wacławę. Żadnych prezentów, a na ścianach
chwiały się na sztucznych gałązkach wypchane ptaki i portret Kościuszki
w złotych ramach, kopia z Orłowskiego - dzieło pierwszego męża cioci,
obok stary wahadłowy zegar wybijał godziny.
Myślałam o Madonnie z Dzieciątkiem i Józefem w stajence
betlejemskiej, ustawionej w barokowym, rawskim kościele. Wojna nie
mogła zagłuszyć Narodzenia Pańskiego - to wyobrażenie nosiłam w sobie.
Niedługo po Wigilii, bo 17 stycznia 1945 r., szła przez
Rawę wielka ofensywa. W marcu tego roku wróciłyśmy we dwie z Babką
do Warszawy. Przywieźli nas dobrzy ludzie i wysadzili ze swojej ciężarówki
koło hotelu Polonia, który ocalał. Zostawiłam Babkę koło hotelu i
poszłam po stertach gruzów sprawdzić, czy dom stoi.
Ulica Lwowska ocalała z woli Opatrzności i nasz dom też.
Ze zdziwieniem zobaczyłam Babkę, która wynajęła numerowego w czerwonej
czapce. On ją prowadził i niósł cały nasz dobytek - bezkształtny
węzełek, a Babka wspierała się na laseczce, stąpając delikatnie na
ścieżce pomiędzy gruzami.
Pierwsza Wigilia po powrocie do pustego domu była jednak
wspaniała. Ocalał stary, dębowy, wielki stół rozkładany; brakło obrusa
- więc zastąpiły go dwa prześcieradła, pod nimi sianko, bardzo pachnące,
opłatek na białym talerzyku. Była choinka bez zabawek, tylko gwiazdki
z papieru zeszytowego, a zamiast łańcuszków dużo kolorowych nici.
Piękne, stare zabawki choinkowe i ulubione anioły mojego
ojca zaginęły, ale wojna zabrała jego i najbliższych z rodziny.
Siedzieliśmy przy wigilijnym stole, Babka spokojna, zawsze
opanowana; byliśmy ocalałymi rozbitkami, nie znaliśmy losów reszty
rodziny. To był 24 grudnia 1945 r. - zaśpiewaliśmy kolędę Bóg się
rodzi, znowu ten stary, wspaniały tekst Karpińskiego.
Już dużo później, jako dorosła osoba, widziałam kiedyś w
okresie Bożego Narodzenia dość prymitywne jasełka w kościele, grane
przez dzieci. Jacyś pasterze - wyraźnie były to dziewczynki, w męskich
za dużych kapeluszach, z wąsami pomalowanymi węglem na delikatnych
buziach. Madonna z chudymi ramionkami niosąca Jezusa - lalkę owiniętą
w chustę, która spływała z jej głowy. Św. Józef - chłopczyk z wąsami
i brodą pomalowanymi węglem, w ręku laska.
Dzieci zbite w gromadkę, otoczone aniołami, które miały
białe skrzydła z tektury pokrytej ligniną przywiązane do płaszczy,
myliły swoje kwestie i chaotycznie śpiewały kolędę. Nie wiem, jak
to wytłumaczyć, ale ogarnęło mnie wzruszenie, co więcej, wydawało
mi się, że widzę Świętą Rodzinę. Było to zupełnie niewiarygodne i
niewspółmierne do prymitywnych środków wyrazu tego widowiska.
Sama też uczestniczyłam w szkolnych przedstawieniach jasełkowych.
Było to podczas okupacji, więc te jasełka były aranżowane w prywatnych
mieszkaniach. Duży pokój stołowy w domu Babki nadawał się do takich
przedstawień. Krzesła były ustawione w kilku rzędach w półkole, a
w części pokoju stał żłóbek z siankiem z Jezusem - lalką, nad nim
Maryja - dziewczynka z klasy, Lidka - ciemnowłosa piękność, św. Józef
- Staś, wysoki chłopczyk jasnowłosy z wąsami przyklejonymi (z waty)
i takąż długą siwą brodą. Maryja w białobłękitnej szacie, Józef -
w bieli i brązowym płaszczu, była personifikacja Polski (w którą
się wcieliłam) ubrana w szeleszczącą, dużą, nocną koszulę cioci Jadzi,
z głową okręconą łańcuchami z choinki. Klęczałam wytrwale przy żłóbku,
były jakieś anioły, pasterze i żołnierz polski, nie mieliśmy, oczywiście,
pełnego munduru, ale "pani od polskiego" przyniosła ocalałą polską
kurtkę mundurową z 1939 r. i pas żołnierski, bo - chociaż było to
zabronione przez okupanta - w niektórych domach polskich podczas
okupacji przechowywano części żołnierskiego munduru jak relikwie.
Pamiętam blask bijący od żłóbka i Świętej Rodziny, chociaż
do dziś nie wiem, jak to się stało. Po prostu ja widziałam blask
i wydawało mi się nadprzyrodzonym zjawiskiem owo przebywanie w szopce
betlejemskiej. Do dziś widzę blask i czuję ciepło płynące z szopy.
Te wszystkie doznania emocjonalne towarzyszące poznawaniu
prawdy o Narodzeniu Pana towarzyszyły człowiekowi i będą towarzyszyć
zawsze.
Pomóż w rozwoju naszego portalu