Żeby życia nie spędzić, ale spełnić (czyli dojrzeć do własnej
pełni),
trzeba umieć się zakorzenić i chcieć owocować.
Choć prawie cały świat wielbi teraz młodość, to sami młodzi
mają z nią sporo kłopotu. Przyjrzyjcie się takiemu komuś nastoletniemu.
Już nie dziecko, ale jeszcze nie dorosły. Zapomniał już, jak być
uroczym dzieciakiem, a nie bardzo wie, jak wcielić się w rolę dorosłego,
którą mu dookoła prawie wszyscy obrzydzają. Nie chce więc być dzieckiem
i nie chce wcale dorośleć. Domaga się praw dziecka, a wzbrania się
przed obowiązkami dorosłego. To taki "chodzący kryzys" lub uosobione
stadium przejściowe, co się zatrzymało i ani w tę, ani w drugą stronę
ruszyć nie może. One więc to "podfruwajki" (jak się niegdyś mówiło),
a oni to "odlotowcy" (jak się mawia teraz). Chcą być wolni, swobodni,
naturalni, spontaniczni, do niczego niezobowiązani, a czasem trochę
nieobliczalni, zwariowani czy szaleni. Nie wiedzą może, że od nieładu
przechodzi się do bezwładu, a bezwład kończy się rozkładem. A na
to przecież w wieku dojrzewania nie można sobie pozwolić!
Trzeba więc spojrzeć na dziejącą się młodość nie jak na
kolejny wideoklip czy ubijaną jak mydlaną pianę telenowelę, ale jak
na przypowieść, która musi mieć sens i morał. Takie spojrzenie na
wszystko, jak na opowiadającą się przypowieść, nadaje znaczenie każdej
chwili, każdemu wydarzeniu, spotkaniu, przeżyciu, szczęściu i nieszczęściu...
A w tym znaczeniu powoli można odkrywać wszystko jako znak dawany
przez Tego, który bardzo poważnie traktuje człowieka i bardzo uważnie
patrzy na jego poczynania, chcąc mu pomóc ułożyć je według jakiegoś
ładu i harmonii. Jednak zanim czyjeś nastoletnie życie zacznie układać
się w opowieść-przypowieść, to trzeba sięgać po przypowieści już
napisane, by z ich pomocą ujrzeć, kim się jest, co się z człowiekiem
dzieje i co jest sensem, a co bezsensem w życiu. Ostatecznie ludzie
mieli podobne problemy ze sobą od tysięcy lat.
Sięgnę więc po przypowieść pierwszą, napisaną niby dla dzieci,
ale tak naprawdę to pozwala ona dorastającym i dorosłym ujrzeć i
zrozumieć swoją... niedorosłość. Jest to baśń o Piotrusiu Panu, chłopcu,
który nie chce dorosnąć. Nie znosi dorosłych, powagi i przywiązania
do kogokolwiek. Niby bawi się z dziećmi, ale tak naprawdę, to on
nimi się bawi, bo dla niego wszystko musi być zabawą, przygodą, ekstazą.
Nie chcąc należeć do kogoś, jest niczyj. Z nikim i z niczym nie związany
lata sobie nad rzeczywistością, bo jego kraina to Nibylandia, a w
niej nic nie jest naprawdę - niby-przygody, niby-szczęście, niby-przyjaźnie,
niby-życie. Prawdziwy jest chyba tylko trudny do zniesienia smutek,
który zawsze przychodzi po niby-radościach. Czyż nie jest to przypowieść
o tych, co dorosnąć nie potrafią lub nie chcą?
Drugą przypowieściową postacią jest młodzian z Ewangelii,
który przychodzi do Jezusa po "sposób na doskonałość". To taki perfekcjonista-prymusik,
który we wszystkim chce być "dobry". Lecz już po nazwaniu Jezusa "
Nauczycielem dobrym", słyszy o innym trochę znaczeniu słowa "dobry",
czyli na obraz i podobieństwo samego Boga. Jezus wskazuje mu przykazania,
ale on jest jakby już ponad nimi, jakby już tę "sprawność" zaliczył.
I wtedy "Jezus spojrzał na niego z miłością". Nie sentymentalnie,
nie nadopiekuńczo, nie wspierając dobrych chęci młodziana... Nie.
Ujrzał bowiem w nim zadatki na bohatera, na apostoła, na męczennika,
na proroka, na świętego. Ujrzał, jak mógłby się ów zdolny i ambitny
chłopiec spełnić w cudownej możliwości oddania wszystkiego, wyzwolenia
się ze wszystkiego i pokochania wszystkich naprawdę i szczęściodajnie.
Dlatego kazał mu sprzedać wszystko, rozdać biednym i pójść za sobą.
Ale wtedy przyszedł na młodziana strach. Strach przed utratą ciepełka
domowego, wygód, komfortu. Strach przed niepewnym jutrem, towarzystwem
prostaków, przed utratą głowy (wiedział być może o Janie Chrzcicielu)... I odszedł, dźwigając trudny do uniesienia smutek samolubstwa
i utraconej szansy na wielkość duszy i serca. Czyż nie jest to dzisiejszy
dramat tych, którzy dla pełnego brzucha wyrzekną się wielkich dóbr
ducha?
I jeszcze jedna postać-przypowieść. Mały Książę. To nie "
stary maleńki" ani "urocze niedoroślę". Mimo że wygląda na dziecko
i posiada cały urok dziecięctwa, to bardzo poważnie traktuje wszystko.
I pędy baobabów, które trzeba wyrywać, by nie rozsadziły planety.
I różę, która go okłamuje. I swoją miłość, której jeszcze nie umie,
więc wyrusza, by się jej nauczyć, bo to nie przychodzi nikomu samo.
I co ciekawe - spotyka sześciu bardzo infantylnych dorosłych, w większości
samolubów, którzy - zapatrzeni w siebie, opętani sobą - kochać go
nie nauczą. On chce być pożyteczny, chce poświęcać swój czas, chce
znosić uciążliwości kochania, chce być wierny i odpowiedzialny. I
uczy się tego nader szybko, aż do poświęcenia życia, by ratować różę.
Jest dokładną odwrotnością tamtych dwóch: Piotrusia Pana
i ewangelicznego młodziana. I co znamienne - opowieść o nim kończy
się radośnie, bo od jego śmiechu rozdzwaniają się wszystkie gwiazdy.
To takie niemodne dzisiaj, że życie poświęcone - to życie ocalone
i spełnione. I ta przypowieść jest właśnie wyzwaniem i wezwaniem.
Spełnić się bowiem, to dorosnąć, dojrzeć do umiejętności dawania,
kochania i do wierności. Te trzy umiejętności są sprawdzianem dojrzałości
człowieka bez względu na wiek. Bez nich człowiek może tylko więdnąć
bezowocnie i bezradośnie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu