Jest nas coraz mniej, nas, świadków apokaliptycznych wydarzeń,
jakie spadły na świat sześćdziesiąt lat temu. Na żywo notowałem,
by je ukazać w świetle przeżyć szarego uczestnika, młodego, 22-letniego
zakonnika, brata szkolnego.
W lipcu 1939 r. znalazłem się w południowej Francji dla
realizowania misji pedagogicznej i nauki języka francuskiego. Przed
wyjazdem z Częstochowy zobowiązał mnie mój przełożony, bym koniecznie
wrócił przed wybuchem wojny, której wszyscy się wtedy spodziewali.
Nie myślałem, że to będzie tak trudne!
Opatrznościowo w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej
otrzymałem wizę powrotną przez Niemcy do Polski. W niedzielę 27 sierpnia
1939 r. znalazłem się w przygranicznym Strasburgu. Trafiłem na Mszę
św. z kazaniem w języku niemieckim. Kapłan odczytał drżącym ze wzruszenia
głosem apel Piusa XII, wzywający wszystkich rządzących do zachowania
pokoju. Inaczej bowiem wszystko, co najgorsze, przyjdzie na świat...
W habicie zakonnym przekroczyłem granicę. Nie było już pociągów bezpośrednich.
Na przygranicznej stacyjce urzędnik z wściekłością skontrolował
mój paszport. Gwizdami powitali mnie przejeżdżający niemieccy żołnierze.
Długo by trzeba opisywać moją podróż do Opola, a raczej - Opeln.
Szczególnie zapamiętałem ich furię radości, gdy ukazała się gazeta
z ogromnymi literami: "Ein Pakt mit Russland!". Ostatni wagon, jaki
przekroczył granicę z Polską, z polskim orłem na lokomotywie, był
właśnie ze mną i jakąś kobietą z Francji.
Mając w pamięci pospieszne przygotowania do wojny na terenie
całych Niemiec, dotarłem wreszcie do Częstochowy, do naszego domu
przy ul. Pułaskiego 71. Było to już przed świtem 30 sierpnia. Wszędzie
stacjonowali żołnierze. Czy mogłem im mówić o gotowości wojennej
dopiero co oglądanej? Gdy próbowałem, brano mnie za siewcę paniki.
Na Jasnej Górze trwały gorące modły. Wieczorne nabożeństwo przed
Szczytem - bez świateł z obawy przed nalotami. Stan trwogi. 1 września,
pierwszy piątek miesiąca. Raniuteńko podczas modlitwy, a raczej w
ciszy modlitewnego rozmyślania, rozlega się złowieszczy głos alarmu:
WOJNA! Gdy wychodziliśmy na Mszę św. do salezjanów przy ul. Sobieskiego,
nasi żołnierze pospiesznie ruszali na front. Poklękali przed nami,
prosząc o błogosławieństwo. Pozdejmowaliśmy swoje medaliki, by im
je ofiarować z zapewnieniem o modlitwie. Z dala huczały armaty. Wzmagał
się okrutny tumult śmiercionośny.
Wieczorne nabożeństwo na błoniach jasnogórskich - to suplikacje
i łzy. Kapłan mówił o licznych mogiłach obrońców Ojczyzny. Ulicą
św. Augustyna, od strony kościoła św. Barbary, ciągnęły tysiące uciekinierów.
Byle dalej na wschód! Tam ratunek? Trudno orzec, co skłoniło przełożonego
wspólnoty braci, brata Gabriela, do podjęcia decyzji ewakuacyjnej.
W każdym razie jej efekt okazał się ostatecznie opatrznościowy. Na
miejscu pozostali tylko brat Hubert, wówczas 62-letni, brat Nazariusz,
rodzony brat autora tych wspomnień, człowiek schorowany, a także
nasz ojciec, wówczas 76-letni. Reszta, cała szóstka, ruszyła w niepewną
drogę, drogę pełną przygód. Pierwsza spotkała nas już po przejściu
kilku kilometrów w kierunku pobliskiego Olsztyna. Osobliwą grupę
zakonników dostrzegły trzy samoloty. Ledwie zdążyliśmy się rozbiec,
spadły skierowane na nas trzy bomby. Szok! Jeden z naszej szóstki,
były żołnierz Bitwy Warszawskiej roku 1920, nie wytrzymał nerwowo.
Opuścił tę wspólnotę - na kilka lat. Inni szli dalej z większą czujnością.
W niedzielę przed południem dotarliśmy do Podlesia, gdzie
miał być odpust św. Idziego. Wojna przekreśliła te plany. Pusto w
pięknym drewnianym kościele. Ledwie zdołaliśmy namówić sędziwego
proboszcza, aby nam chociaż udzielił Komunii św. Zaprosił nas potem
do "odpustowego" stołu. Wtedy jednak ktoś doniósł, że w pobliskiej
wsi zatrzymał się niemiecki czołg, że Koniecpol już zajęty. Po takich
wiadomościach, mimo głodu, nic przełknąć się nie dało.
W dalszej wędrówce dotarliśmy do Maluszyna, gdzie rodzina
młynarzy przyjęła nas nader gościnnie, a potem przez lasy, piachy
do Radoszyc i wreszcie do Końskich. Po drodze spotykaliśmy naszych
żołnierzy, duchowo załamanych. W lesie pod Końskimi znaczne oddziały
były jeszcze w zwartym szyku. Tu czekała nas gorzka przygoda. Zostaliśmy
podczas południowego spoczynku we wtorek 5 września posądzeni o szpiegostwo
i oskarżeni, że to my kierowaliśmy bombardowaniem Końskich. Nie pomogły
dokumenty ani wyjaśnienia. Jeszcze tylko wojskowa żandarmeria miała
potwierdzić wyrok, wyrok śmierci. Wtedy pozostała nam tylko modlitwa
różańcowa. I zdarzył się cud. Spośród śpiących żołnierzy obudził
się pan Tomasz Poros, jeszcze żyjący częstochowianin, który przed
wojną stroił u nas pianino. Widząc, co się dzieje, zawołał: "Przecież
to bracia szkolni z Częstochowy!". Potęga modlitwy!
W dalszej drodze jesteśmy świadkami wojennej katastrofy:
pożoga, trupy, sterczące kominy dawnych domostw. Idziemy znów lasami
w towarzystwie żołnierzy. Mijamy spalony Zwoleń. Przed świtem w wilgotnej
mgle dochodzimy do mostu nad Wisłą w Puławach. Ledwie można przejść
przez uszkodzony most. Przykro patrzeć na płonący kościół, na końskie
trupy, na zwęglone wozy. Trzeba stąd uciekać! Ale i za miastem czyhało
niebezpieczeństwo. Myśliwskie samoloty zniżały się i siekły z karabinów
maszynowych do uciekających. Na szczęście rosły przy drodze grube
drzewa, za którymi można się było kryć. Zrządzeniem Opatrzności,
mimo tylu zagrożeń, cała piątka braci znowu się spotkała w piątek
8 września, w święto Narodzenia Matki Bożej, w Kurowie. Upragniony
odpoczynek przerwało bombardowanie. Z ledwością przebrnęli bracia
przez rynek i przez rzeczkę, by iść w kierunku Markowa... Zanotowałem
wzruszający moment: Jakiś gospodarz dostrzegł naszą wspólnotę, wyszedł
na środek drogi i wymownym gestem zaprosił do siebie.
Kolejnym etapem był Lublin. Można się tu było u pewnego
kapłana wymyć, odświeżyć. W pobliżu katedry inny z księży (w przyszłości
męczennik) urządził "Kuchnię dla uchodźców". Tam właśnie po śniadaniu
ów mąż Boży ostrzegł, że zbliża się bombardowanie. Udzielił absolucji
generalnej i zachęcił do spokojnego zejścia do piwnic. Na szczęście
uderzyła w ten dom bomba zapalająca. Wszyscy przeżyli, wielu zaufało
modlitwie. Po nieudanych próbach jazdy pociągiem do Lwowa tłumy uchodźców
ruszyły na wschód razem z wojskiem. Wtedy można było się przekonać
o możliwości spania w marszu. Wreszcie sił zabrakło. W Kaźmierówce
zobaczyłem przedszkole czy też dom dziecka. Wszedłem przez okno i
momentalnie zasnąłem. Znów znak Opatrzności: Rano, gdy obudził nas
pisk maluchów, okazało się, że cała piątka braci, wbrew wszelkim
przypuszczeniom, znalazła się w komplecie. Ruszyliśmy dalej. Czy
to możliwe? Gdy w pobliżu Tyszowiec myliśmy nogi w rzeczce, brat
Gabriel pokazał obrzękłe nogi i powiedział: "Matka Boska cud zrobi,
bo ja już dalej nie pójdę". Cud się stał. Ktoś nas dostrzegł i poinformował
księdza proboszcza Edwarda Kołszuta. Ten gorliwy czciciel Królowej
Różańcowej wziął nas na plebanię. Było to 14 września, w wigilię
Matki Bożej Bolesnej.
Rezygnuję z relacji o pobycie u tego kapłana na terenie
zamieszkałym nie tylko przez Polaków. Tam właśnie padł grom! 17 września
wkroczyli krasnoarmiejcy. Brat Gabriel pozostał, a my, młodsi, ruszyliśmy
w drogę powrotną do Częstochowy. Ks. Kołszut mniemał, że w Turkowicach
będziemy przydatni jako wychowawcy w tamtejszym domu dziecka. Okazało
się to niemożliwe. Tam właśnie spotkaliśmy "pana inspektora" Jana
Dobraczyńskiego, który w swojej książce pisze o naszym wspólnym wędrowaniu.
W drodze zachorował na tyfus brat Bonawentura. Z ledwością
udało się go zostawić w szpitalu w Zamościu. Wraz z bratem Janem
wróciliśmy do Częstochowy, gdzie czekała na nas wieść Hiobowa: brat
Hubert, brat Nazariusz Rybicki oraz jego i mój ojciec 8 września
zostali przez hitlerowców zamordowani. Nie wiem, czy będzie ciąg
dalszy tego wspomnienia...
Pomóż w rozwoju naszego portalu