Kościół św. Anny to ośrodek duszpasterstwa akademickiego, z którym stały kontakt ma około tysiąca młodych ludzi. To także miejsce, w którym zawieranych jest bardzo dużo małżeństw - najprawdopodobniej najpopularniejsza pod tym względem świątynia w Warszawie. To spod św. Anny wyrusza corocznie ogólnowarszawska Droga Krzyżowa, która z roku na rok gromadzi coraz większe rzesze wiernych. Podczas procesji Bożego Ciała właśnie przed św. Anną homilię wygłasza Prymas Polski. Ten kościół jest swoistym fenomenem w życiu mieszkańców stolicy, może trochę dlatego, że jest jakby symbolem naszego życia. Jest piękny, a zarazem podatny na zniszczenie. Ta wspaniała barokowa świątynia stoi bowiem na skarpie wiślanej i grozi jej obsunięcie. Podobnie ludzie, którzy tu przychodzą: beztroscy nowożeńcy, którzy później poznają , że małżeństwo to nie tylko radości i zachwyty; ludzie znękani życiem szukający pokrzepienia w sakramencie pojednania, wreszcie ci, którym - mimo cierpień i prób - udało się odnieść sukces: pokochać na prawdę Boga i innych ludzi.
PAWEŁ ZUCHNIEWICZ: - Czy spodziewa się Ksiądz, że w Niedzielę Palmową u św. Anny będzie więcej ludzi niż zazwyczaj?
KS. BOGDAN BARTOŁD: - Na pewno. I to nie tylko
dlatego, że zawsze do kościoła przychodzi więcej ludzi, gdy jest
jakiś "rekwizyt" - palma, popiół, jajko. Przede wszystkim dzieje
się tak dlatego, że ludzie przychodzą do spowiedzi. To jest ostatni
rzut na taśmę przed Wielkanocą. Konfesjonały są wówczas oblegane
od wczesnego poranka do późnego wieczora (od 8.00 do 23.00). Księża
są bardzo zmęczeni, ale cieszymy się, że tyle ludzi chce się pojednać
z Bogiem.
To jest jakiś charyzmat Świąt Wielkiej Nocy: człowiek
dotykając Męki Chrystusa, przeżywając ją - pragnie pogodzić się z
Bogiem. To trochę tak jak na Kalwarii. Chciałoby się powiedzieć,
że jeszcze w ostatniej chwili Pan Jezus zdążył zbawić łotra. Chrystus
i dziś bardzo hojnie okazuje swoją łaskę. Tak hojnie, że to aż zadziwia.
- W Niedzielę Palmową czytamy opis Męki Pańskiej, ale ten opis zestawiony jest z wcześniej czytanym fragmentem Ewangelii o wjeździe Pana Jezusa do Jerozolimy. Dwie zupełnie różne sytuacje - radości i męki. Czy Ksiądz nie czuje pewnego dyskomfortu tego dnia w czasie Mszy św.?
- Nie. Czyż nie jest to pełen opis naszego życia?
Przecież składa się ono z radości, ze szczęścia, z przyjemności,
ale także z cierpienia i prób. Gdy wspominamy wjazd Jezusa do Jerozolimy
jesteśmy jakby na jej ulicach. Chcemy razem z tym tłumem wiwatować
na Jego cześć. Przecież to jest wjazd królewski. Jezus wjeżdża do
Jerozolimy ziemskiej, ale ona symbolizuje Jerozolimę niebiańską,
do której każdy z nas zdąża.
Z drugiej strony stajemy przed tajemnicą cierpienia.
Jest to zarazem tajemnica miłości. Jeżeli ktoś chce tak na prawdę
kochać to musi dotknąć się krzyża. Nieraz ludziom wydaje się, że
miłość to tylko tzw. "odlot" - to wyłącznie przyjemność, bycie z
osobą kochaną, stan duchowego upojenia. W miarę uzyskiwania wewnętrznej
dojrzałości człowiek zauważa, że miłość to ofiara z siebie, to przełamywanie
siebie, otwieranie się na drugiego człowieka. Nie miejmy złudzeń
- to kosztuje.
Taka jest tajemnica Niedzieli Palmowej. Pan Jezus wjeżdża
do Jerozolimy. Tłum wiwatuje. Za kilka dni ten sam tłum będzie wołał "
Ukrzyżuj Go!". Wyjaśnienie tego paradoksu znajdziemy w samej Ewangelii.
Zwróćmy uwagę na sytuacje, w których Chrystusa otaczają tłumy. Tak
dzieje się na przykład w chwili, gdy dokonuje On rozmnożenia chleba.
Ludzie są bardzo nastawieni na to, co sami mogą otrzymać. Nie odnosi
się to wyłącznie do tzw. rzesz ludzkich. To samo przecież dzieje
się z uczniami. Łatwo było im, gdy byli zafascynowani Panem Jezusem,
gdy widzieli jak uzdrawia, jak głosi, jak czyni różne cuda. Oni uważali,
że przy Chrystusie będą mogli się wybić. Że nie będą jakimiś tam
rybakami, ale ludźmi, którzy będą coś znaczyć. Ale, gdy Jezus przygotowuje
ich do tego, co ma nadejść oni zaczynają się bać i buntować. Pytają:
Panie, wszystko zostawiliśmy i co z tego będziemy mieli? Dlatego
była potrzebna góra Tabor, gdzie Jezus ukazał im się w chwale. Tam
chciał ich umocnić przed wydarzeniami Wielkiego Tygodnia. Mimo to
na Kalwarii poza Janem nie było żadnego z Apostołów. Przestraszyli
się. Piotr się zaparł. I tak jest w naszym życiu.
- Ludzie witający Pana Jezusa na ulicach Jerozolimy w jakiś sposób Go kochali, uwielbiali Go. A jednak Ci sami ludzie - jak to już zauważyliśmy - skazali Go potem na śmierć. W czym ich miłość była ułomna?
- To tkwi w ludzkiej naturze. Oni byli przekonani, że to będzie ktoś kto wypełni rolę mesjasza, ale w takim wydaniu, jakie oni sobie wyobrazili: przyjdzie człowiek, który zaprowadzi dobrobyt, uwolni od politycznej zależności, zdejmie z nas cierpienia i wszystkie trudności. W ich pojęciu przychodził taki właśnie człowiek. Gdy dziś mówimy o polityce populistycznej mamy do czynienia z tym samym zjawiskiem. To nie była miłość, to był zachwyt. Uwielbienie tłumu. Ci, którzy robili ten hałas traktowali Jezusa jak swojego idola. Kilka dni później poczuli się oszukani i skazali - można powiedzieć demokratycznie - niewinnego człowieka na śmierć. Warto o tym pamiętać w kontekście słów Ojca Świętego, który przypomina, że demokracja bez wartości staje się totalitaryzmem.
- Takie rozczarowania zdarzają się też i w naszych rodzinach. Przeradzają się potem w rozwody, kłopoty wychowawcze z dziećmi itp.
- U źródeł takich sytuacji leży przekonanie, że to
mnie się coś należy, że to drugi człowiek ma niemal obowiązek ciągle
świadczyć mi dobro. Zdarza mi się spotykać młodych ludzi, którzy
kierują się taką właśnie zasadą postępowania: Jeśli będzie nam ze
sobą dobrze to będziemy razem. Natomiast jeśli pojawią się jakieś
trudności to powiemy sobie do widzenia. Często w obliczu problemów
zapominają oni, że są jednym ciałem i mają to we dwoje rozwiązać.
Kiedyś przyszła do mnie para, która po dwóch czy trzech
latach małżeństwa wpadła w straszny kryzys. Myśleli nawet o rozwodzie.
Dwoiłem się i troiłem używając najróżniejszych argumentów. Mieli
już dziecko, przekonywałem ich, że choćby dla jego dobra trzeba spróbować
jeszcze raz. Niestety, nawet to ich nie przekonało. Siedzieliśmy
w kancelarii parafialnej. Podniosłem się i powiedziałem: Chodźcie
ze mną.
Przeszliśmy do kościoła, stanęliśmy przed Najświętszym
Sakramentem. "Uklęknijcie" - powiedziałem - "i jeżeli macie odwagę,
to powiedzcie Panu Jezusowi, że nie chcecie być razem ze sobą". Efekt
był taki, że oboje się popłakali i zostali ze sobą.
- Czy patrząc na młodą parę wychodzącą z kościoła przy dźwiękach marsza Mendelssohna i pamiętając o takich sytuacjach jak opisana wyżej, nie obawia się Ksiądz, że wiele małżeństw może czekać srogi zawód i w konsekwencji cierpienie?
- W homilii ślubnej często im mówię, że obok chwil pięknych i pełnych radości mogą nieraz przyjść doświadczenia, cierpienia. Oni w tym momencie - tak mi się wydaje - nie są nastawieni na przyjęcie tych słów. W dniu ślubu przepełnia ich radość - oto spełniły się ich oczekiwania, marzenia. Na spotkaniach przygotowujących do sakramentu mówimy o tym i muszę powiedzieć, że większość bardzo dojrzale patrzy na życie. Staramy się pokazać, że problemy można rozwiązywać wspólnie, we trójkę - mąż, żona i Pan Jezus.
- W Niedzielę Palmową szczególnie szokuje zestawienie wielkiej miłości z wielką nienawiścią. Ci ludzie, którzy skazywali Jezusa na śmierć wiedzieli, że jest niewinny, mało tego, widzieli jego miłość. A jednak tak bardzo go nienawidzili. Często i nasze życie zatruwa złość, która jest przyczyną wielu cierpień innych. Skąd się to bierze?
- Żeby to zrozumieć musimy cofnąć się aż do opisu grzechu pierworodnego. Dlaczego ci ludzie zgrzeszyli? Przecież byli szczęśliwi, chodzili w obecności Pana Boga. W pewnym momencie pojawiło się zło - szatan i wówczas oni wystąpili przeciw Panu Bogu. I w nas jest coś podobnego: pycha, podejrzliwość. Otrzymujemy od kogoś coś dobrego i już go podejrzewamy: dlaczego on to zrobił, czy nie ma w tym jakiegoś interesu. Człowiekowi trudno jest uwierzyć w bezinteresowną miłość. Pierwszym ludziom też było trudno. Pan Bóg zakazał im spożywania owocu, a szatan przekonał ich, że za tym coś się kryło. My też czasem tak uważamy. Z kolei pycha sprawia, że uważamy się za lepszych od Pana Boga. Myślimy czasem: Panie, gdybym był na Twoim miejscu, to nie dopuściłbym do tego wypadku, do takiej choroby. Nie do końca ufamy, że Pan Bóg naprawdę nas kocha.
- Dlaczego jednak swoją miłość wyraził w taki sposób - na krzyżu?
- W duszpasterstwie zadawaliśmy sobie to pytanie: Czy Bóg mógł zbawić nas inaczej? Mógł. A dlaczego tego nie zrobił? Żeby pokazać, jak bardzo nas kocha. Dla mnie osobiście Chrystus wiszący na krzyżu to wielkie wołanie Boga do człowieka: "Co ja jeszcze więcej mogę dla ciebie zrobić, żebyś ty we mnie uwierzył?". Szczęśliwie są tacy, którzy na to wołanie odpowiadają godnie. Myślę tu szczególnie o pewnej parze małżeńskiej, z którą niegdyś się zetknąłem. Otóż krótko po ślubie żona uległa poważnemu wypadkowi. Było jasne, że nigdy już nie opuści wózka inwalidzkiego. Ci państwo pojawili się u mnie i poprosili o rozmowę - każde z nich chciało rozmawiać na osobności. Najpierw żona zapytała mnie, jakie są prawne możliwości rozwiązania tego związku. "Przecież on ma prawo mieć sprawną żonę - mówiła - nie mamy jeszcze dzieci, może dałoby się to jakoś rozwiązać". Odpowiedziałem, że takiej możliwości nie ma. Potem przyszedł mąż. I mówi: "Pewnie żona pytała księdza, jak można by rozwiązać nasze małżeństwo. Ale ja księdzu powiem jedno. Uświadomiłem sobie, że równie dobrze to ja mógłbym być na wózku. I myślę, że ona by ze mną wtedy została. To, co przeżywamy obecnie jest bardzo trudne, ale może to Pan Bóg postawił przed nami taką poprzeczkę. Ja podjąłem decyzję. Będę z żoną do końca".
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu