Przez Polskę "szło nowe". Najpierw doszło do wielkich i małych
miast, a następnie do osiedli i wiosek. Wieś bardzo długo broniła
swojej kultury i obyczajów opartych na wierze katolickiej. W wielu
regionach była to kultura wysokiej jakości, naturalna i oddziałująca
nawet na miasta. Przejawiało się to w całej ludowej obrzędowości
od narodzin aż do śmierci, także w ubiorach, w sposobie budowania
i ozdabiania domów i w zachowaniu się. Mimo natrętnej propagandy
komunistycznej, chłopi mieli własne zdrowe poglądy i długo bronili
się przed kołchozami, pegeerami, a nawet przed tzw. kółkami rolniczymi,
wietrząc w tym podstęp ludowej władzy. Dobrze wiedzieli, że władza
ludowa nie ma nic wspólnego z ludem, że głoszone szumne hasła są
bez pokrycia, nic nie warte jak banknoty z czasu wojny. Wiedzieli,
że nikt o chłopów nie dba, co więcej ogłoszono ich już kiedyś wrogami
socjalizmu, kułakami i pasożytami. Ci polscy kułacy, gnębieni przez
kontyngenty i wysokie podatki, ledwie wiązali koniec z końcem, ale
wytrwali na ziemi swoich dziadów i ojców, będąc dumni, że mają własny
dom i własne miejsce na świecie. Ziemia stanowiła wielką wartość,
ponieważ należała tylko i wyłącznie do nich. Na skrawku swojej ziemi
rodzili się, wychowywali dzieci, zakładali rodziny i żegnali swoich
najbliższych zmarłych. Kto nie posiadał ziemi, był nikim, nie liczył
się w społeczności. Posiadanie własnego gospodarstwa i domu wiązało
ze swoją wioską, społecznością, a w konsekwencji z Ojczyzną. Polski
chłop czuł się panem na własnych włościach od nikogo niezależnym.
Wstawał, kiedy chciał, pracował, kiedy było trzeba. Tak samo kiedy
chciał, świętował i nikt na to nie miał wpływu. Oczywiście, codzienne
wstawanie wiązało się z porą roku i pracą w polu. Latem wstawano
prawie o wschodzie słońca, a kładziono się spać bardzo późno. W zimie
trochę dłuższy był odpoczynek, ale pracy nigdy nie brakowało. Życie
na wsi było zawsze bardzo ciężkie. Z jednej strony władza robiła
wszystko, aby chłopów nie rozpieścić, z drugiej strony pojawiała
się niepewność o zbiory. Jeśli przez długi czas nie będzie padać
deszcz, to przepadną plony i nie zapewnią bytu na cały rok. Jeśli
przyjdzie lato mokre, to znowu nie da się zebrać zboża albo zgniją
w ziemi ziemniaki i znowu dla rolnika źle. Młodzi rolnicy coraz częściej
zerkali w stronę miast, bo tam było o wiele lepiej i wszystko wydawało
się prostsze i łatwiejsze. Mówili: "Odbębni się osiem godzin w jakimś
zakładzie pracy, pieniądze wypłacą regularnie, mieszkanie dadzą i
co więcej trzeba?". Dlatego marzeniem niektórych chłopów było wykształcenie
dzieci i osadzenie ich w mieście. Co zdolniejsi pokończyli różne
szkoły, niektórzy nawet studia i do domu rodzinnego już nie powrócili.
To bardzo osłabiło wieś pod względem intelektualnym i moralnym, ponieważ
odeszli najzdolniejsi ludzie. Dawna wieś wprawdzie nie posiadała
ludzi wykształconych, większość miała skończone cztery lub siedem
klas szkoły podstawowej, ale nie było odpływu osób. Pozostawali prawie
wszyscy nieraz bardzo utalentowani i to oni nadawali ton całej społeczności.
Czym
byłyby Dębice bez dziadka Kubusia, bez starej Dobrzykowej
i innych znanych nam osób? Oni zdobyli sobie autorytet, uznanie i
byli przywódcami tych małych społeczności. Władza ludowa za to ich
nie kochała, dlatego musieli znosić szykany, rewizje, aresztowania
itp. Tylko Polska Zjednoczona Partia Robotnicza mogła wówczas być
autorytetem i kierowniczą siłą dla całego narodu, a tacy ludzie,
jak dziadek Kubuś czy Dobrzykowie zawsze mówili i robili po swojemu,
a wszyscy ich słuchali.
Czas robił swoje, wymierali ludzie starzy, zabrakło autorytetów,
wyjechali najzdolniejsi, wioska powoli się wyludniała. Pozostali
najsłabsi i niezaradni, którym ciężko było utrzymać rodzinę. Uwierzyli
partyjnej propagandzie, wpisali się w szeregi tzw. ORMO, do partii,
bo tam coś mogli dostać. Nawet stary mundur wojskowy albo milicyjny
czy też parę groszy dla takich rodzin było jakąś pomocą. Czasem zorganizowano
im jakąś imprezę z popijawą, czasem dostali kilo kiełbasy, której
nie można było kupić w żadnym sklepie i to wystarczyło, aby poczuć
się kimś ważnym. Pierwszym ormowcem w wiosce został Tadzio Moczygęba,
który chodził dumny jak paw w startym milicyjnym mundurze. Niektórzy
mówili, że w mundurze nawet spał. Do żadnej pracy nigdy się nie wziął,
ale do śledzenia innych był zawsze chętny. Oczywiście, wszystko zaraz
donosił na posterunek milicji w miasteczku.
Młody wikariusz zorganizował pielgrzymkę na Jasną Górę,
do Kalwarii Zebrzydowskiej, Krakowa i Oświęcimia. Zapisało się parę
osób z Dębic m. in. Piotrek Dobrzyk. W taką podróż trzeba było wziąć
ze sobą sporo prowiantu, żeby nie kupować w drodze. Zdobycie go nie
było łatwe, bo sklepy świeciły pustką, a na początku lipca chłopi
nie zabijali świń. Pozostali tzw. faryniarze, czyli rolnicy zajmujący
się wyrobem kiełbas lub innych wędlin w celach handlowych. Każda
większa wioska miała takiego faryniarza. Niektórzy wyrabiali bardzo
dobre i smaczne wędliny, ale musieli się z tym kryć, ponieważ proceder
taki był nielegalny i karalny. Jeśli nikt nie doniósł milicji, to
taka podziemna wiejska masarnia działała dość długo, korzystali z
niej także milicjanci i inne ważne osobistości. Jeśli do milicji
wpłynął donos, wtedy przeprowadzano rewizję, konfiskowano wyroby
i pieniądze, a sprawa trafiała do sądu. W sąsiedniej wiosce od kilku
lat małą nielegalną masarnię prowadziła rodzina Ziejów, która w swoje
wyroby zaopatrywała milicję, pracowników gminy i mieszkańców kilku
wiosek. Pewnego lipcowego poranka do Ziejów wybrał się rowerem Piotrek
Dobrzyk, aby kupić trochę wędlin na pielgrzymkę. Po drodze minął
Tadzia Moczygębę idącego w tym samym kierunku. Zapytał więc: "Tadziu,
co tu robisz? - A idę sobie - odrzekł Moczygęba. Dokąd idziesz? Przecież
do domu trzeba iść w innym kierunku". Chłopiec w pierwszej chwili
pomyślał, że Moczygęba jest pijany i pomylił drogę. Tym razem Tadzio
nie był pijany, a nawet próbował z chłopcem pogadać i także zapytał,
dokąd on jedzie. Piotrek odrzekł, że do cioci, która mieszka w pobliżu.
Odpowiedział tak, bo zrozumiał, że ormowiec może szpiegować rodzinę
Ziejów, dlatego wpadł jak huragan do ich domu i krzyknął: "Chowajcie
wszystko, idzie do was paskudny ormowiec Tadzio Moczygęba!". Natychmiast
wyniesiono wszystko do sąsiadów. Gdy przyszedł Tadzio, w domu już
niczego nie zastał, nie sprzedali mu też kiełbasy, której tak natarczywie
się domagał. Piotrek za to został ulubieńcem faryniarzy i zawsze
mógł dostać, czego tylko potrzebował. O wszystkim dowiedział się
komendant milicji zaopatrujący się w wędliny u Ziejów. Zajście to
bardzo go zdenerwowało, a ludzie mówili, że to on dał Tadziowi nauczkę.
Pewnego lipcowego wieczora, gdy Tadzio wracał z miasteczka do domu,
z krzaków wyskoczyło kilku mężczyzn, którzy kijami albo milicyjnymi
gumami dali chłopu porządne lanie i powiedzieli, że następnym razem
go zabiją. Po kilku tygodniach Tadzio wyniósł się ze wsi i trafił
gdzieś do pegeeru, z czego mieszkańcy Dębic bardzo się ucieszyli.
Pomóż w rozwoju naszego portalu