"Uwaga, inkasent idzie!" - taki okrzyk usłyszał na jednym z
osiedli warszawskiej Pragi ksiądz zbliżający się do klatki schodowej.
W bloku obok, gdzie miała zakończyć się "kolęda", czekało na niego
dwóch wyrostków. Wyrwali mu z ręki teczkę. Ale szybko się rozczarowali:
bo znaleźli tylko 30 zł.
Mityczne opowieści o księżach żyjących z ludzkiej biedy
powoli jednak odchodzą w niepamięć. A ludzie są coraz bardziej świadomi,
że "kolęda" nie jest po to, by wyrwać im z kieszeni resztki zaskórniaków.
Bo nawet jeśli kapłani przyjmują ofiary, przeznaczają je na wspólne
cele związane z potrzebami parafii: na budowę kościoła, dokończenie
wystroju, ławki, oświetlenie, konfesjonały czy ogrzewanie. A ostatnio
- także na ofiary, jakie sami księża składają w niektórych domach.
I to chyba jest nowość tegorocznej "kolędy".
- Dzisiaj coraz więcej jest takich rodzin, w których
trzeba zostawiać pieniądze, niż od których można przyjąć ofiary -
mówi ks. prałat Edward Żmijewski, proboszcz parafii Matki Bożej Zwycięskiej
w Rembertowie.
- Powszechną praktyką staje się, że bierzemy pieniądze
po to, by za chwilę je komuś dać, niemal codziennie bowiem spotykamy
rodziny w trudnej sytuacji, dotknięte bezrobociem - potwierdza ks.
kan. Ryszard Ladziński, proboszcz parafii św. Faustyny na Bródnie.
Natomiast ks. Zbigniew Wojciechowski, proboszcz parafii Zmartwychwstania
Pańskiego na Targówku dodaje, że czasem kapłani nie mają nawet sumienia
poczęstować się ciastem czy czekoladą, bo wiedzą, że słodyczy na
co dzień w tym domu nie ma.
Właśnie brak pracy, trudne warunki życiowe, także inne
problemy codziennego życia należą do głównych tematów rozmów w czasie "
kolędy". Widać tu przemianę mentalności Polaków. Kilka czy kilkanaście
lat temu bowiem, ludzie bardziej interesowali się życiem publicznym,
przemianami w polityce. Chętnie dyskutowali o tych kwestiach. Teraz
te problemy zeszły wyraźnie na drugi plan. Prawie wszyscy koncentrują
się na własnych sprawach, na niedostatkach życia.
Ks. prałat Marcin Wójtowicz, proboszcz parafii Chrystusa
Króla na Targówku: - Blisko 60% mieszkańców naszej parafii było zatrudnionych
w dawnym FSO. Teraz poszli na bezrobocie. Niepewność jutra dominuje
w nastrojach większości z nich.
Ks. kan. Edward Kowara, proboszcz parafii Świętej Trójcy
w Ząbkach: - Prawie w każdym domu ludzie się żalą, narzekają na złe
warunki materialne, usilnie szukają też odpowiedzi na pytania o przyczynę
ich niedostatku.
Reklama
Nie tylko "zbawiacz"
Przy kolędzie ludzie szczerze dzielą się wszystkim. Nieraz
powstają sytuacje wręcz zabawne.
Jeden z księży zastał małżeństwo wyraźnie zaskoczone
jego wizytą. Gdy skończyła się wspólna modlitwa, oboje małżonkowie
natychmiast wyciągnęli papierosy. Zaczęli opowiadać o problemach
z synem - alkoholikiem. Ksiądz próbował coś doradzić. Na koniec,
mężczyzna wyjął z kieszeni 10 zł. Wręczył księdzu, mówiąc: "Bardzo
dziękujemy. A to za poradę!"
Inny z kapłanów usłyszał od kobiety, która składała ofiarę: "
To na wiarę, proszę księdza!".
Nierzadko zdarza się, że chodzącego po kolędzie księdza
witają nie tylko ludzie, ale również zwierzęta. Ks. Kowara opowiada:
- Wchodzę do jednego z mieszkań. Wokół stołu gromadzą się rodzice
i dzieci. Po chwili pani domu mówi: "O, proszę księdza, a to jeszcze
jeden członek rodziny!" I wskazuje na psa, który uroczyście wkroczył
do pokoju!
Zazwyczaj zwierzę się w takich sytuacjach popisuje, ciągnie
za sutannę, ujada, wyje. - Nawet odszczekuje na wezwania podczas
wspólnej modlitwy - mówi proboszcz od Świętej Trójcy. - To prawdziwe
utrapienie. I poważne utrudnienie w rozmowie - komentuje ks. Ladziński.
Zdarza się, że pies uczestniczy również w poczęstunku.
- Kiedyś pewna staruszka położyła mi na talerzyku ciastko i podała,
bym zjadł. I w tym momencie na talerz rzucił się pies. "Niech ksiądz
się nie boi - usłyszałem, on zawsze z niego je, dlatego szczeka!"
- wspomina ks. Bogumił Kowalski. I dodaje zarazem, że humor przy "
kolędzie" jest potrzebny: - Ksiądz nie może być tylko "zbawiaczem"
. Kolęda, która jest raz w roku, a czasem raz w życiu, jest też po
to, by rozweselić ludzi, wnieść w ich życie choć trochę radości.
Czasem towarzyszem "kolędy" jest inny z domowników: telewizor.
Jeden z kapłanów wspomina: - Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi je
uśmiechnięta kobieta. Natychmiast zaprosiła do środka. Jej dzieci
natomiast cały czas siedziały w pokoju przed telewizorem. Mama powiedziała
wreszcie do nich: "ksiądz po kolędzie przyszedł". One nic. Dopiero
gdy wyłączyła telewizor, poderwały się na równe nogi, zaczęły krzyczeć
i skakać z radości.
Generalnie jednak, jak przystało na czas wizyty duszpasterskiej,
ludzie wyłączają telewizor, gdy wchodzi ksiądz. I na ogół bardzo
serdecznie go przyjmują, proponują herbatę, zapraszają na posiłek.
- Nawet odprowadzają nas od domu do domu - akcentuje ks. Żmijewski.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Statystyki bez zmian
W diecezji warszawsko-praskiej, od kilku lat drzwi przed kapłanem
otwiera statystycznie tyle samo rodzin. Przykładowo: w parafii Matki
Bożej Zwycięskiej w Rembertowie - ok. 85%, u św. Faustyny na Bródnie
- 65%, u Matki Bożej Królowej Polski w Aninie - ok. 70%, w parafii
Chrystusa Króla na Targówku ok. 60%, Zmartwychwstania Pańskiego:
75-80%.
Jak twierdzą księża, na "kolędę" czekają także nowi lokatorzy,
nawet ci, którzy wynajmują mieszkania. - Rotacja mieszkańców jest
duża. Dlatego pukamy praktycznie od drzwi do drzwi. Bo tak naprawdę
nigdy nie wiadomo, które się otworzą - mówi ks. Ladziński. Ks. Wójtowicz
dodaje, że nie wchodzi jedynie do mieszkań świadków Jehowy. Szanuje
ich poglądy. Nie chce nikogo przekonywać na siłę.
Pewną specyfikę stanowią rodziny wojskowe. Na terenie
parafii Matki Bożej Zwycięskiej jest ich ok. 500: to dawni oficerowie,
pracownicy służb specjalnych. Nie wszyscy jeszcze przyjmują księdza,
ale ci, którzy się decydują, czynią to coraz chętniej. - Pamiętam
spotkanie z mężczyzną, który 40 lat nie rozmawiał z księdzem. Doczekałem
się, aż otworzył mi drzwi, to była dla mnie wielka radość - mówi
ks. Żmijewski.
Są i takie tereny, jak Mińsk Mazowiecki, gdzie cała parafia
św. Michała jest wojskowa. Tamtejszy proboszcz, ks. Leszek Mencel,
podkreśla, że wielu jest takich, którzy przez lata nie chodzili do
kościoła, a teraz zaczęli uczestniczyć we Mszy św. Uzupełnili sakramenty.
Coraz częściej otwierają przede nim drzwi. - Mimo że wojskowi, przyjmują
mnie w cywilu. Ja natomiast przychodzę do nich w mundurze - śmieje
się proboszcz.
Wśród parafian jest jeszcze odrębna grupa: tzw. nowobogackich.
Jeden z księży wielkomiejskiego osiedla opowiada: - Dzwonię do drzwi.
Na werandę wychodzi służąca i mówi donośnym głosem: "Państwo jest
zajęte". Zapytałem wtedy przekornie: czy pan jest zajęty panią?
W innym domu przy furtce pojawia się młody mężczyzna.
Elegancko ubrany: czarna jesionka, kapelusz, białe skarpetki. Na
widok kapłana w sutannie mówi: "Ach, chętnie bym z księdzem porozmawiał,
ale nie mam teraz czasu. Za to babcia na księdza czeka!". I sam wsiada
do samochodu.
Reklama
Spirytus zamiast wody święconej
Skąd wzięła się sama tradycja chodzenia "po kolędzie"?
W kalendarzu rzymskim pierwszy dzień każdego miesiąca
to: calendae. Składano sobie wtedy życzenia, śpiewano pieśni. Od
wieków średnich natomiast, ksiądz od Nowego Roku do Wielkiego Postu
nawiedzał "po kolędzie" domy wszystkich parafian, ogłaszając w niedzielę
z ambony, kiedy przybędzie. Jak podaje Zygmunt Gloger, towarzyszył
mu organista z dzwonkiem i chłopiec z kobiałką, do której ludzie
wkładali sery, jaja, grzyby suszone, orzechy, len. W XVI w. natomiast,
już oficjalnie, Sobór Trydencki zalecił, aby kapłan wizytował parafian,
by poznawał swych wiernych, dbał o nich, organizował pomoc charytatywną.
Synod gnieźnieński zaś z 1628 r., wskazywał, by księża "na kolędzie
grzeszników napominali, każdego do pełnienia obowiązków i przyzwoitości
nakłaniali, nieszczęśliwych pocieszali".
Taką też rolę kolęda spełnia i dziś. Jak podaje Agenda
liturgiczna, jej celem jest udzielenie błogosławieństwa przez kapłana,
wspólna modlitwa i rozmowa.
Kolędzie winna towarzyszyć odpowiednia oprawa zewnętrzna:
stół nakryty białym obrusem, na nim Biblia, krzyż, zapalone świece,
woda święcona. Ale nie zawsze jest to powszechną praktyką. Jeden
z księży opowiada:
- Rodzina, do której przyszedłem była zaskoczona moją
wizytą. Pani domu nerwowo zaczęła wszystkiego szukać. I okazało się,
że poświęciłem mieszkanie... spirytusem! Gdy w powietrzu zaczął unosić
się jego zapach, okazało się, że woda święcona stała w szafie, w
drugim, identycznym naczyniu, co spirytus!
Reklama
Lekcja pokory
Że kolęda potrzebna jest ludziom - nikt nie ma wątpliwości.
Zapomina się natomiast, że potrzebna jest również samym kapłanom.
- Z pewnością stanowi dla nas okazję do zetknięcia z rzeczywistością,
niejako nas "urealnia" - ocenia jeden z księży.
Zdaniem ks. Wojciechowskiego, kolęda uczy autentycznej
wiary. Bo kiedy ksiądz widzi, że dom jest naprawdę religijny, że
ludzie się razem modlą i starają się dobrze żyć, to jednocześnie
umacnia i swoją wiarę. Utwierdza się w przekonaniu, że warto tym
ludziom służyć, warto się dla nich starać, ofiarować coś z siebie.
Kolęda - to także doskonała lekcja pokory. Ks. Wojciechowski:
- Czasem puka się do drzwi. Ktoś wychodzi i mówi: dziękuję bardzo,
ale księdza nie chcemy. I wtedy też trzeba się uśmiechnąć, grzecznie
podziękować i odejść.
Ks. Mencel: - Do dziś pamiętam, że w jednym z domów pewnemu
mężczyźnie nie podobała się moja broda. Bardzo to przeżyłem. Wróciłem
do domu, spojrzałem w lustro i uderzyłem się ręką w głowę: przecież
to nie o to chodzi!
Ks. Adam Krukowski, proboszcz katedry św. Floriana: -
Na kolędzie się "pokornieje" także dlatego, że dopiero wtedy widać,
jakie tak naprawdę jest nasze oddziaływanie duszpasterskie.
Dla księży kolęda to ciężka praca. Wymaga od nich wiele
wysiłku, bo odbywa się zazwyczaj tuż po lekcjach religii w szkole,
niezależnie od codziennych obowiązków w kościele. Jest męcząca także
dlatego, że każdego dnia ksiądz wchodzi do kilkudziesięciu mieszkań,
spotyka różnych ludzi, różne reakcje, problemy. Wiąże się zawsze
z pewnym stresem, a także zwyczajnym zmęczeniem fizycznym.
"Kolęda" ma swój dalszy ciąg
Czy kolęda spełnia swoją rolę?
- Z pewnością tak - mówi ks. Żmijewski. Nie tylko dlatego,
że można odnaleźć ludzi w potrzebie. Dzięki tym wizytom, księża znają
swoich parafian, sporo wiedzą o ich życiu.
Ks. Kowara: - Nie patrzę potem w kościele na anonimowe
twarze, ale na konkretnych ludzi. Wczuwam się w ich problemy. W ten
sposób dużo łatwiej przygotować kazanie.
Często kolęda ma swój dalszy ciąg. Bo małżonkowie żyjący
w związkach niesakramentalnych po wielu latach decydują się na ślub
kościelny. Albo postanawiają ochrzcić dzieci.
Ks. Wójtowicz: - Zawsze po zakończeniu kolędy jakiś odsetek "
zabłąkanych" zgłasza się do kancelarii parafialnej. Pamiętam parę,
która po 20 latach przyjęła ślub kościelny. Zwlekali tylko dlatego,
że nie wiedzieli, jak załatwić formalności.
Ks. Ladziński: - Czasem krótka rozmowa wystarczy, by
zainspirować do podjęcia ważnej życiowej decyzji.