Świętem Trzech Króli kończono cykl świąt Bożego Narodzenia w Kościele
katolickim, kolędy jednak śpiewano dalej aż do Gromnicznej, nie rozbierano
też szopki w kościele. Gdy skończyło się już kolędowanie u katolików,
wtedy Kościół prawosławny rozpoczynał świętowanie Bożego Narodzenia.
Spodziewano się, że "na ruską kolędę" przyjdą jeszcze silniejsze
mrozy i wichry. Czasem taka przepowiednia sprawdzała się, mróz istotnie
mocno trzymał, a jeśli do tego doszedł jeszcze wiatr, to ziąb przenikał
skórę i kości. Na święto Trzech Króli do kościoła należało zabrać
koniecznie kawałek kredy, aby go poświęcić. Święcono też kadzidło,
czasem wodę. Poświęcona kreda powinna być w każdym domu, używano
ją najpierw do pisania na drzwiach mieszkania inicjałów "K+M+B" oraz
cyfry bieżącego roku. Napis ten oznajmiał, że w tym domu mieszkają
chrześcijanie, że chcą, aby przez najbliższy rok Chrystus im błogosławił
i strzegł przed nieszczęściami. Poświęconą kredą rysowano znak krzyża
na futrynach każdego okna i drzwi, chcąc w ten sposób uchronić domowników
przed działaniem diabła, szczególnie zaś przed opętaniem szatańskim
i powieszeniem się kogoś z rodziny. Wodę zwykle poświęcano w Wielką
Sobotę, ale kilka starszych kobiet, nawiązując do dawnych zwyczajów,
zabierało ze sobą buteleczki z niebieskiego szkła z wizerunkiem Matki
Bożej Częstochowskiej, zakupione jeszcze za czasów carskich na Jasnej
Górze, i prosiło o poświęcenie wody, która przyda się podczas wizyty
duszpasterskiej i pogrzebów. Poświęconej wody i kredy używano też
do odpędzenia złych mocy, tam gdzie straszyło. Nocą straszyło w niektórych
domach, a także w wielu miejscach budzących grozę nawet w biały dzień,
takich jak droga między błotnistymi kanałami obrośnięta z obu stron
krzakami, którą nazywano "Gać". W pobliżu "Gaci" mieszkał Józek Gienak.
Mimo codziennej obecności w pobliżu miejsca uważanego za przeklęte,
nigdy nie miał do czynienia ze złymi mocami. Wyśmiewał tych, którzy
w takie rzeczy wierzyli i innym opowiadali o swoich przeżyciach.
Złożył przysięgę, że zgoli wąsy i brodę, jeśli w tym miejscu wydarzy
się coś strasznego lub niezwykłego. Jako jedyny mężczyzna w wiosce
nosił okazały zarost, szczególnie broda była bardzo gęsta, kędzierzawa
i niezadbana. Z powodu tej brody wołali na niego "dziad" albo "pop",
a niektórzy twierdzili, że urodził się z małą brodą i zarostem.
Stara Wolanka późnym wieczorem wracała od sąsiadów, musiała
przechodzić obok "Gaci". Wprawdzie w żadne strachy nie wierzyła,
ale obecność samotnej kobiety w ciemną noc, obok miejsca sławnego
z tylu opowieści, nie była zbyt przyjemna. Przyspieszyła więc kroku,
aby czym prędzej znaleźć się w pobliżu swego domu. W pewnym momencie
serce jej mocniej zabiło, słyszała bowiem jakiś bełkot, jakby wołanie
o pomoc. Serce zaczęło walić jak młot, a strach sparaliżował ją do
tego stopnia, że nie mogła z początku poruszać nogami. Stała jak
wryta i słuchała. Wydawało się jej, że odgłosy te dochodzą nie z
drogi, lecz z bagien, które nigdy nie zamarzały. Gdy się już trochę
uspokoiła, chciała uciec jak najdalej od tego miejsca. Wtedy przypomniała
sobie, że w kieszeni ma kawałek poświęconej kredy, która ochroni
ją przed mocami ciemności. Po chwili namysłu, pokonawszy już całkowicie
strach, podeszła bliżej i w słabym blasku wschodzącego księżyca ujrzała
jakąś postać, jakby mężczyzny poruszającego się i wzywającego pomocy.
Nie zastanawiając się długo, pobiegła do domu Józka. Zastukała w
okno i czekała, kiedy gospodarz otworzy. "Kogo tam licho niesie o
tej porze? - usłyszała głos Gienaka. - To ja, Wolanka, otwórz! A
co się stało, czyżby was ktoś przestraszył? - Otwórz, to ci wszystko
opowiem". Drzwi się otworzyły, kobieta weszła do domu i opowiedziała
o wszystkim, co widziała i słyszała. Józek zaczął się głośno śmiać,
bo nie wierzył w żadne słowo, które usłyszał. Skomentował to krótko: "
Ot babskie gadanie!". Kobieta nie dała za wygraną i przysięgała na
wszystkie świętości, że naprawdę tam ktoś jest, że na pewno potrzebuje
pomocy. Po chwili wahania zgodził się pójść i zbadać, co też stara
kobieta mogła zobaczyć. Zabrał z domu elektryczną latarkę, lekką
drabinę oraz siekierę i szedł we wskazanym kierunku. Nad samym kanałem
zatrzymał się, nasłuchując. Teraz już i on nie miał wątpliwości,
Wolanka mówiła prawdę. Na bagnach rzeczywiście ktoś był i bardzo
słabym głosem wzywał pomocy. Gienak ruszył po lodzie w kierunku jakiegoś
mężczyzny, który jeszcze się poruszał. Na wszelki wypadek trzy razy
się przeżegnał, bo przecież nigdy nie wiadomo, kto tam siedzi, człowiek
czy czort. Kończył się już mocny lód, dalej rozpoczynały się bagna
i niezamarznięte miejsca. Tu bardzo przydatna okazała się drabina,
którą ostrożnie podsunął w kierunku topielca. Okazało się, że był
nim miejscowy kowal. Ostrożnie wciągnął go na drabinę. Potem sam
wydostał się na mocny lód, wcześniej przywiązując do niej linę, którą
teraz powoli ciągnął. Gdy już obydwaj byli bezpieczni, wziął ledwie
żywego kowala na ręce i zaniósł do swego domu. Długo trwały zabiegi,
aby wychłodzonego człowieka przywrócić do życia, ale w końcu się
udało. Kowala znano z upodobania do alkoholu, dlatego nikt się nie
dziwił, że spotkała go taka przygoda. Ten jednak twierdził, że tego
wieczora nie wypił ani kropli, dopiero szedł do kumpli na wódkę.
Gdy znalazł się na "Gaci", coś go zaczęło spychać z drogi w kierunku
bagien. Zaklął więc siarczyście, ale to coś nie ustąpiło, lecz pchało
jeszcze mocniej.
Przepchało przez lód do tego miejsca, gdzie go
znaleziono. Oczywiście stawiał opór, ale mimo swojej kowalskiej krzepy
nie potrafił się obronić i został wepchnięty w bagno. Próbował się
z niego wydostać, lecz każdy ruch ręką czy nogą powodował coraz większe
zanurzenie się w błocie. Dziękował Józkowi za ocalenie życia, dziękował
też Panu Bogu, że zostawił go jeszcze - jak twierdził - na naprawę
tego, co w życiu popsuł, i na pokutę. Obiecał, że już nigdy nie będzie
pił, w co nikt nie uwierzył, ale kowal poważnie potraktował całą
przygodę i słowa dotrzymał. Józek wątpił w prawdomówność topielca.
Postanowił więc pójść rano na kanały, aby zobaczyć, czy są jakieś
ślady, które zasłyszaną wersję mogą potwierdzić. Jakież wielkie było
jego zdziwienie, kiedy na lodzie pokrytym niewielką warstwą śniegu
znalazł ślady, dokładnie tak jak opisał kowal.
Po tych zajściach Józek pojechał do miasteczka. W domu zostały
tylko same dzieci. Najstarszy syn Wojtek, mający wówczas 9 lat, podczas
nieobecności rodziców opiekował się młodszymi dziećmi, bo matka też
gdzieś wyszła. Kiedy dzieci wesoło się bawiły, do mieszkania niespodziewanie
wszedł ich ojciec, który zdążył już wszystko pozałatwiać w miasteczku.
Dzieci przerwały zabawę, a chłopiec do ojca powiedział: "Proszę pana,
taty nie ma w domu. Niech pan idzie sobie, ja pana nie znam! - Wojtek!
Nie poznajesz ojca!" - powiedział Józek. Chłopiec stał jak słup przy
drodze, nie wiedząc, co powiedzieć. Głos był wprawdzie ojcowski,
ale co się stało z twarzą? Ojciec nie miał już bujnego zarostu. Dzieci
nie poznały własnego ojca, ponieważ nigdy go bez brody i wąsów nie
widziały. Józek ogolił się, spełniając w ten sposób obietnicę, że
uczyni to, jeśli na "Gaci" coś się ważnego wydarzy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu