Reklama

20. rocznica stanu wojennego

Siedmioletnia opozycjonistka

Niedziela częstochowska 1/2002

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

W 20. rocznicę stanu wojennego w studiu radiowym "Niedzieli" wspominali tamte dni: Anna Woźnicka - przed dwudziestu laty członek Prezydium Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność", Teresa Staniowska - przewodnicząca Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" Spółdzielni Inwalidów "Anka", Adam Banaszkiewicz, Bogumił Sobuś i redaktor naczelny "Niedzieli", w tym okresie pełniący również funkcję duszpasterza akademickiego - ks. inf. Ireneusz Skubiś.

W poprzednim numerze opublikowaliśmy wspomnienia Anny Woźnickiej, w tym prezentujemy wypowiedź Teresy Staniowskiej.

13 grudnia 1981 r. udałam się na Jasną Górę. Tam zapadła decyzja o podjęciu strajków w zakładach pracy. Byłam wówczas przewodniczącą " Solidarności" w Spółdzielni Inwalidów "Anka". W poniedziałek rano po przyjściu do pracy zwołaliśmy Zakładową Komisję "Solidarności" . Ludzie byli zdezorientowani, jeszcze nieświadomi, co to jest stan wojenny, co ich czeka. Podjęliśmy decyzję o strajku. Ponieważ zakład zatrudniał inwalidów, trudno było od nich wymagać jakichś heroicznych decyzji. Postanowiliśmy oflagować budynek i nie wpuszczać nikogo. Kto chciał, mógł pracować. W zakładach była praca na akord, wiązała się z zarobkami, nie mogliśmy wywierać na nikogo nacisku. Kto chciał, mógł iść do domu. Taką decyzję podjęliśmy wspólnie z prezesem spółdzielni. Prezes, nieżyjący już śp. pan Piaścik, od niedawna pełniący tę funkcję, był bardzo życzliwy "Solidarności". W tym dniu jednak czuł się bardzo zdezorientowany, zdawał sobie sprawę, że to on odpowiada za zakład i pracowników. W chwili, gdy druga zmiana rozpoczęła pracę, dowiedzieliśmy się, że w stronę spółdzielni jadą samochody ZOMO. Po chwili otoczyły zakład.

Zomowcy podeszli do bramy i zażądali jej otwarcia. Odpowiedziałam, że nie otworzymy. Zagrozili, że będą strzelać. "Strzelajcie" - stwierdziłam. Stanęłam w drzwiach i pomyślałam, że nie odważą się strzelać, na pewno tylko straszą. "Strzelajcie" - powtórzyłam. Podszedł do mnie pułkownik WP i powtórnie zażądał otwarcia drzwi. Odpowiedziałam, że nie otworzymy, bo panowie mają broń, a w zakładzie są inwalidzi i nie chcemy nikogo straszyć. Jeszcze raz ponowił polecenie i znów otrzymał odmowną odpowiedź. Zaproponował, że przyjdzie za pół godziny. Odpowiedziałam, że za pół godziny też nie otworzymy. Zapytał wówczas, czy wpuścimy go na teren zakładu bez broni. Zdawałam sobie sprawę, że mój upór musi mieć granice. Zgodziłam się. Pułkownik wyjął dwa czy trzy pistolety i oddał swojemu podwładnemu (znacznie później dowiedziałam się, że za oddanie broni został zdegradowany). Wpuściłam go. Jeszcze w drzwiach powiedział do zomowców: "Jeżeli nie będzie mnie za 20 min., wchodźcie siłą". Poszliśmy do prezesa. W jego gabinecie pułkownik powiedział, że chce zobaczyć zakład. Nie mogliśmy odmówić. Pracownicy siedzieli albo pracowali. Panował spokój. Wojskowy zobaczył, że nic się nie dzieje. Wrócił do gabinetu prezesa i zażądał zdjęcia flag. Odpowiedzieliśmy, że nie zdejmiemy, to jest nasz protest przeciw przemocy, mamy do tego prawo. Wtedy odezwał się nie jak wojskowy, tylko jak normalny człowiek i zapytał, czy zdaję sobie sprawę, co ściągam na swoją głowę. Wcześniej dowiedział się, czyja to decyzja, kto jest przewodniczącym. Wzięłam na siebie całą odpowiedzialność. Odpowiedziałam, że zdaję sobie sprawę. Powtórzył, bym zdjęła flagi. Odpowiedziałam, że jak skończy się druga zmiana, to zdejmiemy flagi i zakończymy strajk. Bardzo go te flagi raziły. Powiedział, że w całym mieście nie ma flag, tylko w tej jednej spółdzielni.

Do 21.00 było jeszcze kilka godzin. Cały czas pod spółdzielnią stały samochody ZOMO. Spółdzielnia była otoczona. Powiedziałam, że jeżeli ktoś chce opuścić zakład, to niech idzie do domu. Kilkanaście osób poszło. Najwięcej zostało głuchoniemych, oni chyba tak do końca nie wiedzieli, co się dzieje. Po zakończeniu drugiej zmiany otworzyliśmy drzwi. W tym momencie zomowcy wpadli do holu, jeden z nich chwycił pierwszego wychodzącego pracownika za kołnierz płaszcza i przycisnął do ściany. Zaczęłam krzyczeć, żeby go zostawił, bo to jest epileptyk, zaraz dostanie ataku. Zomowiec odskoczył i z impetem skierował się do następnej osoby. Znów krzyknęłam, że ta osoba jest głucha i nie rozumie. Wściekły zomowiec odwrócił się, chciał znaleźć kogoś normalnego, ale widać było, że jego agresja i emocje opadają. Zaczęli pytać o p. Lichańską - przewodniczącą Rady Nadzorczej, ale jej już nie było - wyszła do domu o godz. 15.00. Zapytali wówczas o przewodniczącego " Solidarności". Natychmiast mnie otoczyli. Poprosiłam tylko, by pracownicy mogli spokojnie wyjść, żeby już ich nie szarpano. Tak się stało. Jeden z pracowników wszedł na dach i zdjął flagi. Później zomowcy zrobili szpaler od schodów do chodnika i wyprowadzili mnie z zakładu. W takim szpalerze nie zdarzyło mi się jeszcze iść. Cierpiałam wówczas na rwę kulszową, ale przyjęłam odpowiednią postawę i przeszłam, mimo bólu, z podniesioną głową, nieświadoma, co mnie czeka dalej. Miałam przy sobie tylko dowód osobisty i różaniec.

Sądzona byłam z dekretu o stanie wojennym. Moja sprawa była pierwszą w Polsce sądzoną z tego dekretu. Oczywiście, nie miałam o tym pojęcia, gdyż nie dostawałam żadnej prasy i z nikim nie mogłam się kontaktować. Gdy prowadzono mnie na sprawę, konwojujący mnie milicjant powiedział: "Ale Pani sławna". Myślałam, że kpi. Pominęłam to milczeniem. Ale on to zdanie powtórzył trzykrotnie. Na moje pytanie, co ma na myśli, powiedział, że piszą o mnie wszystkie gazety. Ponieważ nie wierzyłam i uznałam, że to bzdury, przyniósł mi gazetę i pokazał artykuł w Trybunie. Z tych publikacji, a także z telewizji znajomi z całej Polski dowiedzieli się o mojej sprawie i zewsząd do mojej rodziny płynęły deklaracje pomocy. Ja o tym nie wiedziałam, ale może to i dobrze. Dostałam wyrok: trzy lata więzienia i dwa lata odebrania praw obywatelskich. Ten ostatni szczególnie mnie dotknął. Najbardziej martwiłam się o Monikę - moją siedmioletnią córeczkę, która została z mężem.

Tuż przed sylwestrem wywieziono nas do więzienia w Lublińcu. Jak już wspominała Ania Woźnicka, osadzono nas z więźniarkami skazanymi za przestępstwa pospolite. Te więźniarki na początku bardzo klęły, ale już po tygodniu przebywania z nami same pilnowały się, żeby nie bluźnić. Teresa Broll opowiadała im wieczorami o swoim pobycie w Indiach i Matce Teresie z Kalkuty, a ja o przeczytanych książkach. Miałyśmy na nie pozytywny wpływ. Później, gdy w więzieniu były już Msze św. w niedziele, one zaczęły na nie uczęszczać. Zostałyśmy przeniesione, bo w naszej celi nie było awantur, przekleństw, a oddziałowe pilnie obserwowały, co się dzieje. Gdy nas przeniesiono, w celi rozpętała się straszna awantura (chyba poleciały stołki), że nas zabierają.

Z Lublińca przeniesiono nas do Fordonu, a później do Grudziądza, więzienia dla recydywistów, gdzie był zaostrzony rygor. Osadzono nas w budynku bez kanalizacji. Było nam jeszcze trudniej niż w Fordonie. Tam przebywałyśmy 6 tygodni. Później znów przewieziono nas do Fordonu. W Lublińcu pierwsze widzenie miałyśmy po dwóch tygodniach. Trzykilogramowe paczki raz na miesiąc były skurpulatnie przeglądane. Najtrudniejsze dla mnie było spotkanie z córką. W Lublińcu mogłam ją podczas widzenia trzymać na kolanach, ale już w Fordonie spotkania te były bardzo dramatyczne, nie pozwolono dziecku zbliżyć się do mnie. Siedzieliśmy na odległość, po jednej stronie stołu mąż z córką i pracownik więzienia, po drugiej stronie ja, a za moimi plecami pracownik więzienia. Trudno było o czymkolwiek rozmawiać. Atmosfera była napięta. Później dowiedziałam się, że po widzeniu wyjechali zdruzgotani.

Do Fordonu przywieziono wielu skazanych członków "Solidarności" z całej Polski. Chciałyśmy przekazać nazwiska skazanych poza mury więzienia. Ponieważ byłyśmy dokładnie sprawdzane przed i po wizycie z rodziną, wpadłyśmy na pomysł, że Monika da mi do wpisania pamiętnik. Na pierwszej stronie wymalowałyśmy lalkę, później jakieś głupie wierszyki, a w środku napisałyśmy nazwiska skazanych. Gdy szłam na widzenie, oddziałowa przejrzała pamiętnik, ale otwierała strony z wierszykami. Nie znalazła nazwisk. W czasie widzenia córka przeszła pod stołem i siadła na moich kolanach. Podałam jej pamiętnik i ona pod koniec widzenia, również pod stołem, wyniosła te nazwiska. Na drugi dzień Wolna Europa podawała już informacje: kto siedzi, skąd i inne szczegóły...

Wypowiedź Teresy Staniowskiej opracowała

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2002-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Najpierw wołanie, później powołanie

2024-04-25 23:30

ks. Łukasz Romańczuk

Konferencja do młodzieży bpa Jacka Kicińskiego CMF

Konferencja do młodzieży bpa Jacka Kicińskiego CMF

Egzamin dojrzałości i ósmoklasisty coraz bliżej. O dary Ducha Świętego i pomyślność na czas pisania matur modlili się uczniowie szkół średnich i ci, kończący “podstawówkę”. Była to także okazja do wysłuchania konferencji o. bpa Jacka Kicińskiego CMF.

Z racji tego, że modlitwa ta odbywała się w czasie Tygodnia Modlitw o powołania kapłańskie i zakonne, konferencja dotyczyła rozeznawania powołania i swojej drogi życiowej. Przede wszystkim bp Jacek wskazał młodym, że w rozeznawaniu ważne jest słuchanie głosu Pana Boga.- Powołanie dzieje się w wołaniu. Najpierw słyszymy wołanie, a potem dokonuje się powołanie. Jezus woła każdego z nas po imieniu - mówił biskup, dodając, że to od człowieka zależy, czy ten Boży głos będzie słyszalny. Ta słyszalność dokonuje się w momencie, kiedy otworzy się uszy swojego serca. - Uczniowie przechodzili szkołę wiary. Mieli momenty zwątpienia. Na początku były wokół Niego tłumy, ale z czasem grupa ta zaczęła topnieć, bo zaczął wymagać. I zapytał Piotra: „Czy i wy chcecie odejść?”. Wszystko zaczyna się od słowa i w tym słowie się wzrasta - przekonywał bp Jacek.

CZYTAJ DALEJ

W siedzibie MEN przedstawiono szokujący ranking szkół przyjaznych osobom LGBTQ+

2024-04-24 13:58

[ TEMATY ]

LGBT

PAP/Rafał Guz

„Bednarska" - I społeczne liceum ogólnokształcące im. Maharadży Jam Saheba Digvijay Sinhji w Warszawie zostało najwyżej ocenione w najnowszym rankingu szkół przyjaznych osobom LGBTQ+. Ranking przedstawiła Fundacja "GrowSpace" w siedzibie Ministerstwa Edukacji Narodowej.

Ranking w gmachu MEN został zaprezentowany po raz pierwszy.

CZYTAJ DALEJ

Sejm: Uchwalono ustawę uznającą język śląski za język regionalny

2024-04-26 11:20

[ TEMATY ]

język śląski

PAP/Rafał Guz

Sejm RP w piątek uchwalił ustawę uznającą język śląski za język regionalny. Za głosowało 236 posłów, przeciwko było 186, a 5 wstrzymało się od głosu.

Na mocy ustawy język śląski ma zostać wpisany do ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych jako drugi – obok języka kaszubskiego – język regionalny. Oznacza to m.in. możliwość wprowadzenia do szkół dobrowolnych zajęć z języka śląskiego, montowania dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości, gdzie używanie języka śląskiego deklaruje ponad 20 proc. mieszkańców, dofinansowanie działalności związanej z zachowaniem języka śląskiego czy wprowadzenie do Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych i Etnicznych dwóch przedstawicieli osób posługujących się językiem śląskim.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję