Ciekawe dane na temat składu wyznaniowego zwołanego właśnie Kongresu USA opublikował Pew Research Center. Okazuje się, że 91 proc. amerykańskich kongresmenów to chrześcijanie, z czego 66 proc. przypada na protestantów różnych denominacji, a 31 proc. na katolików. Na dalszych miejscach plasują się Żydzi (ok. 5,5 proc.), mormoni (ok. 2,5 proc.) oraz prawosławni (ok. 1 proc.).
Ciekawsza jest jednak inna informacja. Otóż w całym Kongresie liczącym 535 osób znalazła się tylko 1 (!) osoba nie przyznająca się do przynależności do żadnej wspólnoty wyznaniowej i deklarująca się jako niewierząca. To zasiadająca w Izbie Reprezentantów przedstawicielka Partii Demokratów ze stanu Arizona – Kyrsten Sinema.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Jeszcze ciekawiej robi się, gdy zestawimy skład wyznaniowy Kongresu ze strukturą wyznaniową społeczeństwa amerykańskiego. Otóż okazuje się, że ludzi nie deklarujących swojej przynależności do jakiejkolwiek wspólnoty religijnej jest w USA aż 23 proc. To znaczy, że około 73 miliony ludzi niewierzących (lub wierzących po swojemu i nie utożsamiających się z żadną religią) reprezentuje w parlamencie tylko 1 osoba!
Reklama
Dlaczego tak się dzieje? Alexis de Toqueville mówił, że Amerykanie są „narodem o duszy Kościoła“. Nieodłączną częścią ich tożsamości pozostaje religia obywatelska, której istotnym składnikiem jest etos chrześcijaństwa. Nawet jeśli sami nie wyznajemy tej religii albo nie praktykujemy jej dostatecznie w życiu osobistym, to jednak uznajemy ją za źródło moralności i fundament życia społecznego.
Ludzie niewierzący w USA to ogromna masa. Jednak statystyka nie przekłada się na wybory polityczne. Większość niewierzących przyznaje bowiem, że lepszym kandydatem na dobrego polityka jest ten, który wierzy w Boga. Dlatego szans na sukces nie mają środowiska, które próbują budować swój program wokół haseł antyreligijnych czy antyklerykalnych. W USA nawet ruchy proaborcyjne czy proeutanazyjne pełne są chrześcijańskiej retoryki o miłosierdziu.
To jednak nie wszystko. Stany Zjednoczone – w odróżnieniu od Europy Zachodniej – nie zostały rozjechane przez walec sekularyzacji. Ich religia obywatelska okazałaby się wydmuszką, gdyby nie była ożywiana od środka gorącą wiarą milionów chrześcijan, nie bojących się manifestować publicznie swej nadziei pokładanej w Bogu. Bez tego religia w USA stałaby się zmurszałą fasadą, jak dziś w Belgii, Hiszpanii czy Irlandii.