Niewola
Pierwszym etapem niewoli były Miedniki Królewskie. Jako wyżywienie otrzymywaliśmy „suchoj pajok” (suchy prowiant) i wodę. Spaliśmy na gołej ziemi. Po paru dniach przyjechał do twierdzy berlingowski
oficer o nazwisku Soroka. Agitował nas w języku będącym mieszaniną polskiego i rosyjskiego do wstępowania w szeregi armii Berlinga. Na jego wojskowej czapce widniał orzełek, ale bez korony. Orzeł w koronie
symbolizował Polskę dumną, niepodległą, obejmującą również Kresy będące wbrew geograficznemu położeniu ostoją polskiej tradycji. Oficer został więc zwyczajnie wygwizdany.
Po 10 dniach pod silną strażą NKWD wyruszyliśmy w morderczą drogę. Ulokowano nas w wagonach towarowych - po pięćdziesięciu w każdym. Następnie zamknięto je i zaplombowano. Ścisk panował tak
duży, że część z nas musiała stać, aby inni mogli siedzieć. I tak na zmianę.
Był ogromny skwar. Do jedzenia dostawaliśmy suchą, soloną rybę i kawałek czarnego chleba lub suchara, a wody jak na lekarstwo. Wybuchła epidemia biegunki. Z wagonu wypuszczano nas tylko raz dziennie.
Zaduch i fetor były trudne do wyobrażenia. Po 10 dniach podróży w takich warunkach oczom naszym ukazał się budynek stacyjny, a na nim napis „Kaługa”.
Wierność
Reklama
Następnego dnia rozpoczęły się przesłuchania. Pytano o pseudonimy, oddziały, w których się służyło, nazwiska dowódców itd. Tak jak większość moich kolegów, nie mówiłem prawdy. Na apelu powiadomiono nas,
że otrzymamy przeszkolenie wojskowe i wejdziemy w skład pułku strzelców. Na nasze uwagi, że jesteśmy obywatelami polskimi i nie można nas siłą wcielać do armii ZSRR, odpowiadano, że jesteśmy „pod
ich opieką” i wspólnie będziemy bić Niemców. Rozdano nam stare karabiny (oczywiście bez amunicji), maski gazowe i drelichowe mundury.
Zaczął się okres podłej, sowieckiej mistyfikacji. Pobudka każdego dnia była o szóstej rano, rozmieszczone w barakach głośniki wyły hymn „Sowieckiego Sojuza”. Po śniadaniu (wiadro zupy
na 10 osób, kasza jaglana i pół kilo czarnego chleba) były ćwiczenia: parokilometrowy bieg w maskach przeciwgazowych, musztra, bój na bagnety. Powrót do koszar na głodowy obiad odbywał się biegiem. Potem
maszerowaliśmy do centrum Kaługi na rozbiórkę uszkodzonych w czasie bombardowań cerkwi. Po takiej całodziennej harówce kładłem się na pryczę i momentalnie zasypiałem. Śnił mi się tylko chleb. Po paru
tygodniach pracy ponad siły stałem się niewrażliwy nawet na ukąszenia pcheł, których były tysiące.
Na początku września próbowano „wtłoczyć” nam do głowy rosyjski tekst przysięgi wojskowej - na wierność Stalinowi. Odmówiliśmy jej złożenia. Była to decyzja odruchowa i oczywista,
która wykluczała jakikolwiek kompromis z Rosją - carską czy sowiecką. Po paru dniach odebrano nam mundury, a dostaliśmy w zamian stare, porwane łachmany.
W drugiej połowie września znowu wtłoczono nas w towarowe wagony, które podążyły na Wschód. A wycieńczone, zalatujące smrodem postacie szukały w nich tyle miejsca, by pomieścić skulone ciało.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Na nieludzkiej ziemi
Po kilku dniach znalazłem się w pobliżu miejscowości Charłampiejewo. Pierwsze dni wypełnione były ryciem długich dołów w ziemi i budową ziemianek, w których przyszło nam mieszkać. Rozdano piły i siekiery
do wyrębu lasu. Na obiad wracaliśmy dopiero po wykonaniu normy, najczęściej wieczorem. Na półce nad pryczą czekała miska zimnej lury z jednym ziemniakiem i łyżką kaszy albo twarda jak deska suszona ryba
z robakami w środku. W styczniu 1945 r. tak osłabłem, że znalazłem się w szpitalu polowym. Po raz drugi trafiłem do tego szpitala z objawami odmrożenia palców lewej stopy i obu rąk.
Bardzo często budzono nas w nocy do ładowania wagonów drewnem. Metrowe pniaki trzeba było niekiedy przenosić na odległość kilkudziesięciu metrów. W zimie brnęło się w głębokim śniegu. Mróz dochodził
do 50° C. Jak człowiek splunął, to na ziemię spadał lód. Taka gehenna trwała do końca listopada 1945 r., po czym wywieziono nas do Kirowa koło Smoleńska, a stamtąd, po paru tygodniach, do Białej
Podlaskiej. Nie wszyscy wrócili... Tak zakończył się mój pobyt w Rosji sowieckiej.
Egzamin z człowieczeństwa
Dziadek umilkł. Tamta odległa przeszłość stała się nagle tak przejmująco bliska i tak dotkliwa, że bałam się odezwać. Na usta cisnęło się wiele pytań, ale wyczuwałam, że Dziadek jest teraz tam -
z towarzyszami niedoli i rąbie drewno w 50° mrozie rosyjskiej zimy. Nie miałam prawa przerywać mu tego zamyślenia. Po cichu wyszłam. Babcia siedząca w pokoju obok i przysłuchująca się opowieści męża miała
łzy w oczach. „Dziecko - powiedziała - nie pytaj już go o nic więcej. Wiem, że bardzo dużo przeżył i nie powiedział ci o wszystkim, bo jest to dla niego zbyt trudne i bolesne. Przeżył
ból i głód, i straszną niepewność, czy powróci do swoich, do Polski. Na Wschodzie stracił wielu przyjaciół, ale też została zachwiana jego wiara w lojalność i przyjaźń. Zniszczeni, upodleni, załamani
wewnętrznie ludzie kierowali się instynktem przetrwania. Często była to bezwzględna walka o życie. Nie każdy potrafił zachować w skrajnych warunkach godność i człowieczeństwo. To dla wielu było trudniejsze
od walki o byt. Rany na ciele zabliźniają się, a okaleczona dusza boli całe życie” - zakończyła Babcia.
Już wiem, że wobec grozy tamtej rzeczywistości słowo staje się bezradne. Najważniejsza pozostaje dla mnie świadomość: Dziadek zdał egzamin ze swego człowieczeństwa, ale rozumie tych, dla których okazał
się on na zesłaniu zbyt trudny.
Dziadek wrócił do Polski 6 stycznia 1946 r. Moja prababcia nie poznała syna w drzwiach mieszkania. Stał przed nią straszliwie wychudzony człowiek z ogoloną głową i nienaturalnie dużą, napuchniętą,
siną twarzą. Gdy odezwał się: „Mamo” - zaszlochała.
Strach przed represjami (UB już w 1946 r. dokonało aresztowań w rodzinie) powodował, że Dziadek ukrywał swoją przeszłość i przynależność do AK, bał się poszukiwać pracy. Używał fałszywych dokumentów,
z których wynikało, że wrócił do Polski w ramach repatriacji. W latach gomułkowskich minister Mieczysław Moczar wydał rozporządzenie o przyznawaniu Srebrnych Krzyży Zasługi z Mieczami tym Polakom, którzy
oficjalnie „byli” w czasie wojny żołnierzami armii radzieckiej. Dziadek i jego przyjaciel z Kaługi - Marian Czerniawski (obecnie emerytowany profesor Wydziału Chemii UMK w Toruniu) nie
pojechali do Warszawy po odbiór tych odznaczeń. To dla mojego pokolenia najlepsza lekcja etyki.
Piętno
Podobnie jak losy Dziadka, ułożyły się losy Babci i wielu rodzin z przedwojennych Kresów. Babcia mówiła, że ci, którzy doświadczyli piekła „nieludzkiej ziemi”, wracali do Polski naznaczeni
swoistym stygmatem. Piętnem każdego z nich była droga przez mękę. Czekanie na śmierć, ale i walka o życie. Konflikt z sumieniem.
Ale czy nam wolno osądzać ludzi, którzy znaleźli się w tak ekstremalnych warunkach? - tym bardziej mojemu pokoleniu, które jedynie intuicyjnie wczuwa się w tamten koszmar. Jego sprawcy przez
wiele lat byli okryci szczelną tajemnicą. Czas ją odsłonił, a historia osądza. Dla wielu jednak zbyt późno. Kazimierz Kaz-Ostaszewicz napisał w książce Długie drogi Syberii: „Niestety, ironią w
sądach historii jest to, że prawie nigdy wyroków nie słyszą ci, którzy zginęli. Czas podobno leczy, najczęściej jednak przykrywa ziemią...”. Nie zawsze! Przejmuję od Dziadka pałeczkę w sztafecie
pokoleń. Walczę o pamięć. „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie...”. Bądź spokojny, Dziadku!
(Ewelina Marzec, 16 lat, jest uczennicą toruńskiego liceum ogólnokształcącego - przyp. red.).