Pomysł nie jest rewelacyjny. Językoznawcy dorobili się katedr
uniwersyteckich rozważając w sposób naukowy tę prawdę. Ja nie naukowo.
Z potrzeby serca. Wczoraj wieloletnia przyjaźń załamała się wskutek
kilkunastu słów. Pozostaje nadzieja nie na czyny, ale na inne słowa,
które może uratują ową naprawdę ważną dla mnie przyjaźń. Chwila nieuwagi,
zły nastrój i lawina dopada nieuważnych. Jak trudno potem z niej
wyjść - wiemy wszyscy.
Są słowa, które odnajdują swoje znaczenie w kulturze,
tradycji pewnego regionu. Dla nie zaznajomionego, mimo że wypowiadane
w zrozumiałym języku mogą narobić wiele zamieszania. Są wreszcie
słowa, a ich waga jest okrutna - wypowiadane z wyrozumowanym celem.
Słowa, które udają uczciwość. Łatwo rozróżniamy ludzi udających,
trudniej słyszymy słowa.
Najpierw o ciężarze słów prostych, zrodzonych z tradycji,
nie zawsze zrozumiałych dla kogoś postronnego.
Przed wielu już laty ks. Józef Tischner opowiadał na
spotkaniu w seminarium o swoim przeżyciu podczas jednych z rekolekcji
prowadzonych w górach. W dniu spowiedzi rekolekcyjnej licznie przystępujący
do niej górale oskarżali się raz po raz z grzechu, którego profesor
nie rozumiał. Formuła była prosta: "Nie przegryzałem Pana Jezusa"
. - "Kolejki były potworne, nie wypadało zostawiać ludzi, a ja mimo
zimy byłem cały mokry. Co to za grzech, co za grzech - pytałem przez
te minuty podobne do wieczności. Kiedy tylko nadarzyła się możliwość
wypadłem z konfesjonału i gonię do proboszcza o wyjaśnienie. Zaśmiał
się i powiedział: To ty góral nie znasz tego grzechu. Wstyd.
- No już niech będzie wstyd, ale mi powiedz.
- Dla ceprów to nie jest żaden grzech, ale dla pobożnych
górali wielki. Oni chcą ci powiedzieć, to znaczy chłopy, którzy palą,
że nie zabrali ze sobą chleba i zaraz po Mszy nie przegryzając palili
papierosy. Znaczy nie zachowali szacunku dla Ciała Pańskiego, które
przyjęli".
Inny przypadek zdarzył się w naszej dawnej jeszcze terytorialnie
diecezji. U młodych mężczyzn powtarzał się grzech: "Kradłem opony
na Judasza". I znów spowiednik stanął bezradny wobec słowa. Wyjaśnienie
proboszcza przyniosło pokój chłopcy po prostu spowiadali się z niewinnego
grzechu kradzieży starych opon, które palili na wzgórzach w Wielki
Czwartek.
Są jednak słowa, które się przytacza celowo, dla zrealizowania
celu. Nazywa się to demagogią. Uczciwość dziennikarska każe unikać
takich sposobów zdobywania Czytelnika. Ale niech tam sobie uczciwość
żyje w marzeniach. Życie pełne jest takich słów.
O Jedwabnem napisano już prawie wszystko. Nie bardzo
wiadomo po co toczy się śledztwo. Przecież jakiekolwiek jego ustalenia
zginą pod ciężarem prasowych słów. Czytelnik może się irytować -
gdzie Krym, gdzie Rzym. Spokojnie, chwilę cierpliwości.
W Pruchniku od niepamiętnych czasów kultywuje się obrzęd "
wieszania Judasza". Zwyczaj już nieco zaprzeszły, ot, na wymarciu.
Tak przynajmniej informuje mnie ksiądz pochodzący z tej parafii.
Gazeta Wyborcza, z "posługi" redaktora o znanej renomie, postanowiła
nas przekonać, że to nieprawda. Już pierwsze zdania porażają. Oto
3-tysięczna miejscowość musi znieść inwazję tysięcy, którzy tutaj
szukają sensacji. Wypowiedzi ludzi są spokojne. Przyznają rację,
że to mało już modne, że i ksiądz sugerował zaprzestanie zwyczaju,
ale trudno wyplenić coś, co narastało tyle lat.
Sytuacja dla redaktora bardzo niewygodna. Pozostaje jeden
element - Judasza nazwano Jude 2001. To jest motyw uczepić się go
i wycisnąć do granic redaktorskiej demagogii. Ni stąd ni z owąd w
małym Pruchniku sytuacja jak w scenariuszu do filmu o Jedwabnym.
Narasta natarczywość redaktora, kontrreakcja uczestników reportażu
zwraca się przeciw Żydom, których jeszcze przed chwilą nikt nie przyzywał.
Ale to mało, szaleństwo trwa. Powołuje się zatem autorytety. Wypowiedź
pani Wojdyło, od wielu lat obserwującej to kulturowe zjawisko, mówiącej
spokojnie o tym, nie wystarcza. Trzeba autorytetów, przez cały długi
reportaż ta gorączka redaktora jest czytelna. Wreszcie jest - pani
Alina Cała. Redaktor już wrócił z Pruchnika. W Rzeszowie przemyślał
całą sprawę i stwierdził, że trzeba to czymś wzmocnić. W końcu chodzi
o pieniądze i o karierę. Zatem pani etnograf stwierdza, jak na naukowca
nieco infantylnie, w sprzeczności z logiką:
"Zwyczaj jest XIX-wieczny" - (Z.S. to naukowy pewnik)
i zaraz ta nienaukowa arbitralność:
"Myślę, że to inicjatywa jakiegoś miejscowego księdza,
który wprowadził taką schrystianizowaną formę topienia marzanny.
Ale chrystianizowaną za pomocą antyjudaizmu".
Nic nie wiem o stopniu naukowym pani etnograf. Takie
jednak rozumowanie świadczy o amatorszczyznie, lub jest wyrafinowanym
intelektualnym kłamstwem. Jakiś antysemicki ksiądz. Proste. Po co
fakty udowadniać. Po pierwsze ksiądz ów nie żyje, po drugie antysemita,
co tu udowadniać. O, gdyby był Żydem, to pani etnograf by tego nie
powiedziała, a jeśli już (przez owe skutki amatorszczyzny) zaczęłyby
się kłopoty.
Przy okazji chciałbym wyjaśnić Czytelnikom, o czym wiedzą
z użalań się redaktorów Gazety, że Kuria przemyska, księża nie chcą
z nimi rozmawiać. Powyższy przykład tłumaczy słuszne, moim zdaniem,
reakcje. Po co, oni i tak wszystko wiedzą.
To tylko pozorna pomyłka, naiwność. Redaktor już wie,
co dalej. Był przecież u sołtysa. Ten nie krztusił się pewnością
pani etnograf. Po prostu spokojnie wyznał, że to nie chrześcijańskie.
I znowu popsuł cały zamysł - miało być właśnie chrześcijańskie, antysemickie
- to już przecież prawie językowy synonim. Co robić, co robić. I
znalazł się sposób. Na miejscu wójta zaskarżyłbym pana redaktora
o naruszenie tajemnicy sumienia. Skoro próbuje się zabronić księdzu
pytań o wyznanie w czasie kolędy, jakim prawem redaktor pytający
o sprawy nie związane z przekonaniami sołtysa, wtrąca w nawiasie ("
na stole modlitewnik, na ścianie kilim z
Matką Boską"). Przypadek? Nieprawda. Mocodawcy są mocni.
Zamierzona zemsta. Skoro pan wójt nie schlastał ostrzem krytyki swoich
wyborców należy to wytłumaczyć. Modlitewnik i kilim z Maryją to atrybuty
chrześcijańskiego przekonania. Dlaczego milczy, bo chrześcijanin,
zatem antysemita.
I w ten sposób Pruchnik, który zasypuje Redakcję Niedzieli
Przemyskiej zaproszeniami, relacjami z wielu szlachetnych imprez
kulturalnych, które wspólnie realizują gmina, szkoła i probostwo,
został spostponowany i naznaczony piętnem antysemityzmu.
Coś podobnego w tym z niezrozumienia Tischnera, które
ów uczciwie starał się wyjaśnić. W Pruchniku szermierze słów swoim
niezrozumieniem zarazili mieszkańców i czytelników. Szkoda. Wielka
to krzywda.
Ma to jeszcze jeden wymiar, dziwnie niedostrzegany. To
działanie celowe. Nie daj Boże, gdyby w Pruchniku żył jakiś Żyd.
Na niego spadłoby odium nienawiści świadomie rozpalanej. Mierzmy
ciężar słów. Czasem zła intencja ciąży jak ołowiany balast. Słowa
umierają a balast zostaje. To warto pamiętać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu