W ostatnich tygodniach województwo świętokrzyskie znalazło się w centrum zainteresowania prasy i telewizji. Starachowice, które stały się miejscem słynnej już na cały kraj afery,
przypomniały o swym istnieniu - i nie wiem, czy bodaj nie wyraźniej, niż za dawnych czasów, kiedy produkowano w nich "gwiazdę" naszych ciężarówek - polskiego
"Stara".
Nawiązuję do tych wydarzeń nie dlatego jednak, że to jest obowiązek dziennikarski i nie dlatego tylko, że chciałbym włączyć się do grona potępiających praktyki, jakie tam miały miejsce;
nie dlatego wreszcie, że czuję się w obowiązku stanąć po którejś ze stron (zresztą, czy można stanąć po innej stronie, niż prawda i uczciwość?). Zostawmy to wszystko innym
mediom, które specjalizują się w tropieniu afer, skandali, układów oraz interesów poszczególnych grup, zapewniając nam dostęp do prawdy - do rzetelnego i pełnego obrazu rzeczywistości.
Uważam jednak, że przy tej okazji można i trzeba podjąć jeszcze jedną refleksję - ważną dla nas wszystkich, którzy korzystamy z mediów. Otóż - jak mówią niektórzy - przez kilka
miesięcy nikt nic nie czynił w sprawie "starachowickiej afery" i winnych nie pociągnięto do odpowiedzialności. Dopiero gdy prawdę ujawniono przed opinią publiczną, wydarzenia potoczyły
się jak w kalejdoskopie. Znalazły się głosy potępienia, podjęto właściwe kroki i sprawa chyba już nie ucichnie.
Wszystko to jednoznacznie pokazuje jak duża jest władza mediów - ale jest to władza o dwóch obliczach. Bo jeśli z jednej strony dzięki mediom możemy mieć nadzieję, iż nikomu
nie uda się na dłuższą metę bezkarnie drwić z prawa i sprawiedliwości, to musi zrodzić się w nas i druga refleksja. Otóż, powoli staliśmy się społeczeństwem
informacyjnym. Jesteśmy uzależnieni od informacji i wydaje nam się, że rzeczywistość jest tylko taka, jaką lansują media. Nie zadajemy sobie trudu, a często i nie mamy
czasu, by spojrzeć "poza szklany ekran", rozejrzeć się wokół siebie i nie stracić resztek krytycyzmu oraz zdrowego rozsądku.
Oczywiście, dzisiaj nie da się żyć nie korzystając z informacji, ze współczesnych środków przekazu. Jednak czy możemy zgodzić się na to, by nasze oczy widziały tylko ten zawężony
obraz medialny? Czy kolejność w rzeczywistości nie winna być odwrotna - najpierw fakt, a potem wiadomość?
Do podobnej refleksji skłania jeszcze jedna sprawa. Na jednej z katolickich stron internetowych znalazłem wywiad z autorem filmu, wyemitowanego w jednej ze stacji
telewizyjnych. Film ten dotyczył wyników pracy kilku holenderskich terapeutów z osobami, które doświadczyły homoseksualizmu. Jak precyzował udzielający wywiadu autor, chciał on wskazać w tym
materiale, że na podstawie doświadczenia terapeutów - a wbrew lansowanym opiniom - homoseksualizm nie jest tylko jedną z opcji, którą można spokojnie zaakceptować, i że
nie jest bynajmniej uwarunkowany genetycznie. Liczby, jakie przytoczył na potwierdzenie, były wymowne - chodziło o setki ludzi, którzy potrafili poradzić sobie z orientacją homoseksualną.
Ciekawe było dla mnie to, że przy całej głośnej dyskusji wokół homoseksualizmu i praw osób, które otwarcie przyznają się do takiej orientacji, milczeniem pomijano fakty przytoczone we wspomnianym
materiale - fakty przecież nie marginalne, choćby ze statystycznego punktu widzenia. To wszystko dowodzi, że zasadniczy głos słyszany w mediach to lansowanie jednej opcji, a rzeczywistość
- inna od założonej - jest pomijana.
Co się za tym kryje? Czy zła wola, czy może brak przygotowania w niektórych dziedzinach, czy wreszcie po prostu nieuwaga? Odpowiedzi mogą być różne. Dla nas, odbiorców, istotne
jest natomiast kilka spraw. Po pierwsze, chodzi o to, by w czasie odbioru programu mieć "włączony zdrowy rozsądek". Po drugie, może trzeba także zadbać o to, by media
miały do dyspozycji pełny przekrój informacji, a więc umieć "sprzedać" dobro, które wokół nas się dzieje. Wszak dobro może być zaraźliwe i warto taką "chorobę" rozprzestrzeniać...
To my mamy tworzyć rzeczywistość, a nie media - one są po to, byśmy lepiej ją poznali.
Pomóż w rozwoju naszego portalu