3 lipca 2001 r.
Z niecierpliwością czekałam na ten dzień. Tej nocy nie mogłam spać, budziłam się co chwila, mając nadzieję, że to już ranek. Przeraźliwy głos budzika oznajmił tę długo oczekiwaną chwilę. Zegar wskazywał
szóstą rano. Jak oparzona wyskoczyłam z łóżka i szybko ubrałam się. Strasznie się bałam, że zaspaliśmy. To był właśnie ten dzień. Tego dnia mieliśmy całą rodziną wyruszyć do polskich sanktuariów
maryjnych. Mama i tata szybko zrobili kanapki, a moja siostra i ja poszliśmy obudzić dziadków. Okazało się, że dawno już wstali, przygotowali prowiant na drogę i czekają już tylko
na nas. Reszta rodziny też już była gotowa do wyjazdu, więc pozostało nam już tylko oczekiwanie na autokar. Wreszcie nadjechał i rozpoczęła się nasza podróż.
Tak się złożyło, że na naszym pielgrzymim szlaku ciągle odnajdywaliśmy ślady stóp Ojca Świętego. Przede wszystkim - mieliśmy odwiedzić Wadowice - miasto, w którym urodził się i wychował
Karol Wojtyła, późniejszy Papież Jan Paweł II. Następnym etapem naszej pielgrzymki miała być Kalwaria Zebrzydowska. Do sanktuarium tego często pielgrzymował Ojciec Święty, najpierw jako dziecko,
później jako kapłan, a obecnie jako Biskup Rzymu. Nasze pielgrzymowanie miało się zakończyć na Jasnej Górze, duchowym sercu narodu polskiego, tak drogim i bliskim Papieżowi.
Przed nami była jednak jeszcze długa droga. Siedzieliśmy w autokarze, przeżywając radosne oczekiwanie spotkania z Bogiem. Wiedzieliśmy, że nie będzie to zwykła wycieczka, że wyruszyliśmy
w drogę, by odwiedzić miejsca święte i, jak powiedział jej organizator - ks. Edmund, "na nowo odrodzić się w modlitwie". Niestety, dla większości podróżujących naszym autokarem były to słowa
puste, choć piękne. Nasza rodzina również traktowała słowa ks. Edmunda z przymrużeniem oka, a raczej - spodziewała się odbyć ciekawą wyprawę i pomodlić się w kilku ważnych dla polskich
katolików miejscach.
Tymczasem za oknami przesuwały się z wolna krajobrazy polskich miast i wsi. Gdy już wszyscy usadowili się na swych miejscach, wymienili opinie i uwagi, przez moment w naszym
autokarze zapanowała cisza. Tę chwilę wykorzystał ks. Edmund, prosząc nas o chwilę skupienia. Przypomniał nam, że jesteśmy na pielgrzymce, którą chcemy w tej chwili poświęcić Przenajświętszej
Panience. I dlatego wspólnie odmówimy Pod Twoją obronę. Odmówiliśmy tę piękną modlitwę, polecając się opiece Matki Bożej, a potem - jako modlitwę poranną - odśpiewaliśmy Kiedy ranne wstają zorze...
Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad słowami tej pieśni. Wydawały się jakieś... stare i niezbyt zrozumiałe. Teraz jednak ich sens zaczął powoli do mnie docierać. Tego ranka wszystko śpiewało
Panu Bogu pieśń chwały. Poranek był bardzo piękny, nad polami unosiły się jeszcze mgły, prześwietlane złotymi promieniami słońca, a wszystkie, co żyje dziękowało swemu Stwórcy za wielki dar
życia. Nasze głosy również dołączyły się do tego chóru. W podzięce za tyle darów Boga, którymi tak licznie nas obsypuje, za dar życia i za to, że odkupił nas, umierając na krzyżu,
za to, że wciąż dba o nas i ciągle jest z nami - wychwalaliśmy Jego Imię i prosiliśmy Go o Jego opiekę. Wtedy naprawdę poczułam się członkiem jednej wielkiej rodziny Kościoła.
To było coś tak nieuchwytnego a jednocześnie tak prawdziwego - poczułam, że ci ludzie, siedzący w naszym autokarze i razem ze mną śpiewem wielbiący Boga są mi bardzo bliscy - są moimi
braćmi, choć wielu z nich widziałam po raz pierwszy. Tak naprawdę dopiero wtedy rozpoczęła się dla mnie pielgrzymka.
Mijały godziny wspólnej podróży, wypełnione śpiewem, modlitwą i... radością. Przecież śmiech też może być modlitwą. Jak powiada Ksiądz Proboszcz - smutny święty, to żaden święty, a poza tym -
jak długo można zachowywać powagę, gdy jedzie z tobą kilku twoich krewniaków, wesołych jak świerszcze? Tak więc czas naszej podróży do Kalwarii Zebrzydowskiej wypełniały nam też wesołe rozmowy i radosne
oczekiwanie.
Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Wadowic. Rodzinne miasto Papieża Polaka powitało nas w osobie jednego z mieszkańców, który uprzejmie wskazał nam drogę do rodzinnego domu Karola Wojtyły.
Widok pamiątek z lat wczesnej młodości Jana Pawła II, zdjęcia z tego okresu, a także słowa przewodnika, opisujące historię człowieka, z którego dumne jest nie tylko to miasto, ale
także cała Polska i cały świat, przypomniał nam o tym, że wszystko, co dobre, wyrasta w trudzie i wyrzeczeniu, tak jak w przypadku powołania kapłańskiego Karola Wojtyły. Zaczęłam
się zastanawiać, ile ja mogłabym poświęcić, na jakie wyrzeczenie się zdobyć, z jakich przyjemności zrezygnować, by spełniać przede wszystkim zadania, które stawia przede mną Bóg, by iść drogą mego
powołania, bez względu na ciernie i kamienie, jakie na niej napotkam. Nie były to wesołe myśli. Ten rachunek sumienia nie wypadł na moją korzyść. Ale wyszliśmy z domu Karola Wojtyły i poszliśmy
do wadowickiej świątyni, aby obejrzeć miejsce, w którym Papież otrzymał chrzest św. Gdy weszliśmy do kościoła, poczułam się przytłoczona bogactwem jego ozdób. Ale szybko wróciłam do równowagi - za sprawą
zwykłych świec. W wadowickiej świątyni utarł się zwyczaj, że podobnie jak w niektórych kościołach Europy Zachodniej i Ameryki Łacińskiej (tak mi wyjaśnił mój stryjek) zapala się tu świece
przed ołtarzami i obrazami świętych. Niestety, w wadowickim kościele było jeszcze zbyt jasno - brakowało tego tak działającego na wyobraźnię kontrastu pomiędzy półmrokiem świątyni i światłem
płonących lampek, ale... Ale mogłam przecież sobie to wyobrazić. W Wadowicach ludzie zapalają lampki przed obrazem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Każda z tych świec, płonących przed obrazem
Serca, które tak nas umiłowało, oznaczała jakieś ludzkie serce, gorejące miłością, wdzięcznością, lub proszące o jakąś łaskę. Świec tych ciągle przybywało, podobnie jak ciągle przybywa na świecie
serc oddanych Panu Jezusowi. Gdy popatrzyłam na rzędy płonących lampek i kiedy postawiłam wśród nich swoją świeczkę, poczułam się dumna z tego, że należę do tych, których odkupiła z grzechów
ofiara Najświętszego Serca, które za nasze grzechy przestało bić na krzyżu. I byłam też wdzięczna Panu Bogu za to, że takimi pięknymi widokami rozgrzewa moją duszę, że pozwala mi wielbić
siebie także moimi oczyma. Gdy wyszliśmy z kościoła, także nasze podniebienia mogły zaznać prawie anielskich rozkoszy - albowiem całą rodziną poszliśmy na kremówki. To było autentyczne niebo w gębie!!!
Niestety, na ziemi nic co dobre nie trwa wiecznie - musieliśmy się zbierać i jechać do kolejnej stacji naszej pątniczej drogi - kościoła i klasztoru Ojców Bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej.
Gdy dojeżdżaliśmy do Kalwarii Zebrzydowskiej, zapadł już zmierzch. Wszyscy byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Choć nasza droga z dalekiego Podlasia trwała długo, ale ostatni jej etap - od Wadowic
do Kalwarii wspaniale nam ją wynagrodził. Pięknie było podróżować pośród białych, wapiennych skał, porośniętych zielonym lasem. Jak powiedział mój dziadek, byliśmy w najpiękniejszym skrawku Polski
- Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Muszę się przyznać, że w pełni się z nim zgadzam. Piękniejszego krajobrazu nigdy w życiu nie widziałam! Niestety, rychło zrobiło się ciemno. Szybko zakwaterowaliśmy
się w Domu Pielgrzyma, a potem poszliśmy do bazyliki Matki Bożej Anielskiej na wieczorną Mszę św. Widok bazyliki wywarł na mnie nieco inne wrażenie, niż kościół w Wadowicach. Świątynię
w Kalwarii oglądałam przy innym oświetleniu, ale wydała mi się spokojniejsza, przytulniejsza..., po prostu - tak jakby otulała nas swym mrokiem, rozjaśnionym tu i ówdzie światłami kryształowych
żyrandoli. Wieczorna Msza św. w kaplicy cudownego obrazu trwała krótko, a przecież za tyle rzeczy chcieliśmy Panu Bogu podziękować. Ks. Edmund, odprawiający Najświętszą Ofiarę, dziękował
za zdrowie, które pozwoliło mu na udział w tej pielgrzymce. Mama i tatuś dziękowali za wspólnie spędzony czas, który upłynął od chwili, gdy piętnaście lat temu razem pojechali na podobną
pielgrzymkę do Kalwarii Zebrzydowskiej. A ja - ja dziękowałam za życie, za tę wspaniałą pielgrzymkę i za cudowny świat, na jakim przyszło mi z woli Boga żyć. I choć człowiek
niestrudzenie pracuje nad zmarnowaniem i dewastacją Bożego dzieła, usiłując zastąpić je swymi dokonaniami, to świat ów nadal pozostaje piękny. Dziękowałam więc Panu za te wspaniałe kremówki,
i za białe skały pokryte zielonym lasem, i za łąki i pola, i za wszystko, co widzieliśmy po drodze. A przede wszystkim - za tatusia i mamusię, którzy dali mi życie i bez
których nie byłoby mnie tutaj. Za to wszystko i za wszystko inne niech Imię Pańskie będzie pochwalone!
4 lipca
Tego dnia od rana siąpił kapuśniaczek. Gdy na chwilę przestawało padać, niebo wciąż było zakryte ponurymi chmurami. W takich warunkach poszliśmy na dróżki kalwaryjskie, aby odprawić nabożeństwo Drogi
Krzyżowej. Dla niektórych to była prawdziwa droga krzyżowa - zwłaszcza dla starszych pań, które z trudem wdrapywały się na strome zbocza Góry Żar, na której położone są kaplice Męki Pańskiej. Ale
jak wspaniale zostaliśmy wynagrodzeni za nasz trud, kiedy już udało nam się pokonać stromizny! Gdy już opuściliśmy kapliczkę Grobu Chrystusa, zza chmur nagle wyjrzało słońce. I nie miało już
znaczenia, że niektórzy z nas na skutek mokrej i śliskiej trawy drogę w dół pokonali na siedzeniach. Bo owe słoneczne promienie, symbolizujące dla nas zmartwychwstałego Chrystusa - słońce
rozświetlające ciemności świata, umożliwiło nam podziwianie w całej pełni cudownego krajobrazu polskiego Podgórza. Tego po prostu nie da się opisać - to trzeba samemu zobaczyć i przeżyć. Ci,
którzy kiedykolwiek byli w tamtych okolicach wiedzą, o co mi chodzi, albowiem nie sposób zapomnieć widoku gór i pagórków, pokrytych wzorzystym, różnokolorowym dywanem, różnymi odcieniami
zieleni - lasami i łąkami, wstęgami rzek i potoków, a także barwnymi, ludzkimi siedzibami. Nad tym wszystkim unosił się śpiew ptaków, które wyszły ze swych kryjówek, w których
schowały się przed deszczem.
Wszystkie te przeżycia stały się dla mnie okazją do przemyślenia mojego stosunku do Boga. Jak wiele dał mi Bóg. Piękne lasy, czyste wody, dobrych ludzi, których postawił na mojej drodze. I ciągle
jeszcze mnie wzbogaca, ofiarując mi więcej i więcej. A ja? Ja nie potrafię mu za to wszystko należycie podziękować, nawet nie zawsze potrafię zauważyć i docenić Jego dary. Dopiero
w czasie tej pielgrzymki zrozumiałam, że nie tylko całe stworzenie wielbi swego Stwórcę, ale także to, że wszystko, co zostało przez Pana Boga stworzone, zawiera w sobie cząstkę Jego samego.
Cząstka ta ma nas naprowadzić na tropy Pana, zbliżyć nas do Niego. W czasie tej pielgrzymki tata kupił mi książkę Zofii Kossak pt. Złota wolność. Znalazłam w niej taki fragment: "Stworzenie
każde to niby ślad Boży, po którym poznać, że On tam przeszedł... Jako myśliwi po śladach zwierza szukają, tak człowiek rozumny na świat patrząc, Boga szukać i poznawać może. Wszystka moc, piękność
i wielkość ziemi powiada: Nie myśmy Bogiem, ale tędy przeszedł, oblicze swoje na nas wyrażając..." Świat, stworzony przez Boga jest jak piękny dom, który mógłby mówić każdemu z przechodzących
obok: "Zobacz człowieku, jak wielkim mistrzem jest ten, który mnie zbudował"! Tak, jak po wykonanej rzeźbie rozpoznajemy klasę rzeźbiarza, tak podziwiając świat, stworzony przez Wszechmocnego, możemy
dostrzec potęgę, wszechmoc i dobro Pana Boga. Musimy tylko chcieć.
A bardzo często nam się nie chce. Szukamy sensacji, pragniemy być świadkami cudów - a tymczasem codziennie jesteśmy świadkami cudów, których nawet nie zauważamy. Bo czy narodziny dziecka nie
są takim samym, albo nawet jeszcze większym cudem niźli wskrzeszenie umarłego? Albo czy cudem nie jest to, że ziarno wrzucone w ziemię, zamienia się w kłos zboża, w którym jest wiele ziaren?
Przecież to taki sam cud, jak rozmnożenie chleba na pustkowiu. Kolejnym cudem, z którego sobie nawet nie zdajemy sprawy jest to, że się codziennie budzimy, by przeżyć kolejny dzień. I jak mamy
za ten bezmiar łask podziękować Panu Bogu? Sądzę, że najlepszym podziękowaniem, na jakie nas stać, będzie staranie się o to, by każdy kolejny dzień przeżyć jak najlepiej, wielbiąc Boga w Jego
dziełach. Musimy też pamiętać o tym, że wszystko to, co stworzył Pan Bóg, zostało nam tylko dane w czasowe użytkowanie, a nie stanowi naszą własność. Dlatego też musimy dbać o nasz
świat, na którym, jak powiedział ks. Edmund, jesteśmy tylko przechodniami. Nie możemy go zanieczyszczać, ani też gospodarować nim, nie licząc się z nikim i z niczym.
Musimy też nauczyć się odnajdywać ślady Boga we wszystkim, co nas otacza. Dzieła sztuki, piękne krajobrazy, muzyka, mądre i dobre książki, a także otaczający nas ludzie są drogowskazami,
które prowadzą nas do Ojca Niebieskiego. Musimy tylko nauczyć się je odnajdywać i właściwie odczytywać.
Z Kalwarii Zebrzydowskiej pojechaliśmy do Częstochowy. Spędziliśmy tam kilka godzin, adorując cudowny obraz Matki Bożej, a także zwiedzając jasnogórskie muzea. Widok wotów, składanych przed Cudownym
Obrazem - nieraz bardzo cennych, ze złota lub srebra i wysadzanych drogimi kamieniami i tych bardziej cenniejszych - drewnianych lasek i kul inwalidzkich, darów ludzi ubogich i prostych,
wywołał moje wzruszenie. Tak bardzo chciałam i ja ofiarować coś Jasnogórskiej Pani, choćby tylko moje modlitwy.
Do domu wróciliśmy późną nocą. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, wielu z nas zasypiało już w autokarze. Kiedy już z niego wysiedliśmy, popatrzyłam na granatowe, gwiaździste niebo ponad
uśpioną, podlaską wsią. Panie Boże, jak bardzo jestem Ci wdzięczna, za wszystko, co mi dałeś! Za to, że nauczyłam się Cię bardziej kochać i odnajdywać we wszystkim, co piękne. Ja wiem,
Panie, że jesteś wszędzie, że ślad Twych stóp odnaleźć można w nadbrzeżnym piasku i wśród kamienistych górskich wąwozów, że Twe oblicze odbija się pośród łąk i lasów, a także w pięknym
obrazie lub rzeźbie. Mogę Cię odnaleźć także w każdym z mych bliźnich, a także pośród gwiazd tej pogodnej nocy. Dziękuję Ci, Panie, że pozostawiłeś mi tyle znaków, które prowadzą do Ciebie!
Pomóż w rozwoju naszego portalu