W seminarium wybrałem praktykę diakońską w szpitalu klinicznym przy ul. Jaczewskiego w Lublinie, pod wspaniałą opieką kapelana ks. Stanisława Grzesiuka. Często myślałem o posłudze chorym. Czy motywacją wyboru była chęć poświęcenia się cierpiącym? W jakiejś mierze tak, ale także specyfika tej służby. Ciągły kontakt z cierpieniem, niemocą, zagrożenie zarażenia się, choćby gruźlicą, wciąż tak niebezpieczną i zbierającą wielkie żniwo właśnie w naszym województwie. Trudno też mówić o satysfakcji, bo przecież nie o nią chodzi. Chodzi o to, aby pozyskać człowieka dla Boga i Boga przybliżyć człowiekowi. W posłudze szpitalnej brak normalności; rozkrzyczanej młodzieży, dzieci, atmosfery typowej dla życia w parafii. Owszem, są chwile radości, ale jest ona efektem wypełnienia posłannictwa, w którym radością jest i będzie Chrystus. Często cieszę się, że zdążyłem na czas, usłużyłem, wysłuchałem, po prostu pomogłem choćby nawet pomyśleć o Bogu - tu i teraz, ale i o wieczności. Bo przecież wieczność jest bliższa człowiekowi ciężko choremu. Ważna jest codzienność, kiedy nic specjalnego się nie dzieje, ale też sytuacje, kiedy staję zupełnie bezradny wobec konkretnego chorego czy jego bliskich, oczekujących ode mnie cudu.
Nie zapomnę pewnego zdarzenia: jakiś czas temu, na oddział wewnętrzny trafiła 28-letnia kobieta, matka trojga małych dzieci. Przyszła o własnych siłach, jakby zupełnie zdrowa. Nic nie wskazywało na jakąkolwiek chorobę. Po dwóch tygodniach zaczęła żółknąć, ordynator stwierdził nowotwór wątroby. Pacjentka świadomie przystąpiła do sakramentów św. Umierała w obecności swoich dzieci i rodziny. W takich sytuacjach dotykamy wielkiej tajemnicy wiary, do której zrozumienia każdemu z nas potrzeba czasu i doświadczenia.
Nie zapomnę także śmierci 13-letniego chłopca. Brał kąpiel w wannie i po prostu utonął. Była godz. 4 rano. Wezwano mnie do niego. Obok nieprzytomnego, rodzice. „Niech pan coś zrobi - wydusił z siebie ojciec - ja jestem niewierzący, ale jak Tomek przeżyje, to daję słowo, że uwierzę”. Chłopiec zmarł.
Bardzo często zdarza się, że ktoś z chorych nagle pobożnieje, staje się „świętszy od samych świętych”. Często, będąc w parafii jest katolikiem „od wielkiego dzwonu”, a w szpitalu staje się bardzo gorliwy. Jeszcze inni buntują się wewnętrznie, zamykają się zupełnie w sobie, mają pretensje do Boga i ludzi. Kiedyś zapytałem chorego czy chciałby skorzystać z posługi kapłana, odpowiedział, że całe życie z niej korzystał i co to dało?
Blady strach padł na pielęgniarki, kiedy zapytałem starszego pana na intensywnej terapii: „A może by tak do spowiedzi?”. Człowiek odrzekł, że jest „Kwaśniewskiego” i żebym dał mu spokój. Odwiedziłem trzy następne sale, gdy usłyszałem wołanie, abym pospieszył, bo umiera człowiek. Faktycznie, człowiek „Kwaśniewskiego” zmarł na moich oczach.
Tu, w szpitalu, wszystko szybko płynie, co kilka dni nowe twarze. Trudniej jest zatem o jakieś stałe duszpasterstwo. Cieszą mnie chorzy, którzy potrafią docenić czas przebywania w szpitalu, potrafią go duchowo wykorzystać, aby zrobić rachunek sumienia w obliczu ludzkiej niemocy i niepewności jutra. Do każdego z nich trzeba podejść indywidualnie. Chorzy najczęściej oczekują pociechy, podtrzymania na duchu, nadziei, a to jest często bardzo trudne. Spotykam też pacjentów rozumiejących ograniczoność ziemskiego życia. Wielu pojmuje to, co zapisał św. Jan w Ewangelii: „Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej, Syn Boży został otoczony chwałą” (J 11, 4). Ci chorzy potrafią już dostrzec to, co w życiu jest najważniejsze.
Szpital jest dla mnie miejscem ciągłych rekolekcji, jest Górą Tabor.
Obchodząc 20-lecie kapłaństwa, jestem wdzięczny Bogu za to, że prawie połowę tego czasu mogłem spędzić na pracy z chorymi i Służbą Zdrowia zamojskich szpitali.
Pomóż w rozwoju naszego portalu