Alicja Dołowska: - Jest Pan złotym jubilatem. Pierwszy tomik poezji „Wigilie wariata” wydał pan w 1958 r., ostatni „Trzecia nad ranem” w zeszłym roku. W prozie, sztukach scenicznych i musicalach był Pan ostrym recenzentem rzeczywistości. Czy zwrot ku poezji religijnej wynikał z potrzeby duszy, czy też ucieczki przed komentowaniem tego co się panu w Polsce nie podoba?
Ernest Bryll: - Akurat w „Trzeciej nad ranem” zamieściłem wiersz, w którym bardzo krytycznie odnoszę się do współczesności. To wiersz o przyjaciołach z dawnych lat, których kiedyś podziwiałem, bo byli dla mnie niemal święci, a dzisiaj piszę o nich, że „gryzą się jak psów chorych zgraja i nieustępliwie sobą Polskę zasłaniają”. Przyznam, że umieściłem go w tym zbiorku z bólem. Ale też już na samym początku ustrojowej transformacji napisałem pewną ilość krytycznych wierszy, których nie opublikowałem, gdyż wydawało mi się, że może jestem w osądach zbyt brutalny. Wychodziłem z założenia, że nawet jeśli przekształcenia idą w niedobrym kierunku, być może błędy były nie do uniknięcia, bo podążamy tą drogą pierwszy raz. Do sfery religijno-metafizycznej odwoływałem się dlatego, że uważam ją za bardzo ważną w życiu człowieka.
- Z jakich przyczyn ważną?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Zawsze twierdziłem, że trzeba mieć w sobie normy, będące punktem odniesienia. Nie za każdym razem udaje się nam je dosięgnąć, bo poprzeczka ustawiona jest wysoko, jednak stanowią wzorzec. W przykazaniach nie jest napisane kradnij tak, żeby nikt nie widział, tylko: nie kradnij. Chociaż ludzie kradną, bo są grzeszni. Najgorzej jeśli następuje moment - i tego się w Polsce boję - że we wszystkich dziedzinach norma, która sprawia, że czujemy się grzeszni, nagle przestaje obowiązywać. Powiemy sobie, że nie umiemy być tacy, jak nam nakazują przykazania i uznamy, że nie musimy się starać. Dziś jest jeszcze względnie normalnie, ale występują oznaki moralnego zamieszania. Słyszałem w telewizji dyskusje między politykami, że wszystko jest nieważne - ważny jest sukces. A normą jest to, co robimy i co dzieje się wokół nas. Takie myślenie uruchamia proces rozpadania się naszej osobowości, również norm, które w Polsce zwykliśmy przyjmować za etyczne. To ogromnie niebezpieczne.
- Rozmawiamy tuż przed koncertem w Katedrze Mariackiej w Gdańsku, który składać się będzie z oratoriów i Pana wierszy. Jakie chce pan wysłać stamtąd przesłanie?
- Słowa do wspomnianych już „przyjaciół dawnych”. Przywołam wiersz „A te skrzydła połamane”, uznawany kiedyś za nieformalny hymn „Solidarności”...
Reklama
- Pana dawni koledzy stoją dziś w walce o Polskę po obu stronach barykady, choć w Sejmie powołują się razem na „solidarnościowe” korzenie.
- Nie chciałbym kogokolwiek osądzać, sprawa jest niebywale skomplikowana. Nie mogę stanąć po żadnej stronie, ponieważ po żadnej - poza hasłami - nie widzę pomysłu na Polskę. Tragedią jest nie tylko nieumiejętność rozwiązania problemów społecznych, ale i brak uczciwości, bo oto się nagle powiada, że w Sierpniu 1980 r. walczyliśmy o coś zupełnie innego niż te 21 postulatów, które stworzyły „Solidarność”.
- Dlatego wielu ludzi czuje się oszukanych.
- Kiedyś rozmawiałem z ekonomistą, który twierdził, że stocznia, trudno - musi upaść, inne zakłady przemysłowe też muszą upaść, bo takie są prawa ekonomii. Może miał jakąś swoją rację. Spytałem: czy wiedział o tym dawno. Przyznał, że od samego początku. Zarzuciłem mu oszukiwanie robotników, bo gdy jeździł do nich w sierpniu 80. roku, oszukiwał ich, ponieważ oni nie walczyli o to, co się im dzisiaj wmawia. Może należało im wytłumaczyć, o co w tych przekształceniach chodzi. Ale nie kłamać, bo byli mu potrzebni, by na ich plecach wspiąć się do władzy. Powinno się nosić w sobie ból, że nie udało się spełnić oczekiwań.